Widziałam to nie raz. Uśmiechniętego człowieka z Zachodu, który ze wzruszeniem obejmuje i ściska Mozambijczyka. Jedną ręką. Bo w drugiej, wyciągniętej, ma telefon i pstryka selfie. Widziałam to nie raz. Mozambijczyka, który nie potrafi powiedzieć: “nie”, bo właśnie został obdarowany. Wypada więc milczeć i zgodzić się na wszystko. Ten z Zachodu naprawdę był poruszony. Ten z Mozambiku naprawdę czuł się nieswojo. Przeoczony.
Moim zdaniem musi istnieć jakaś więź. Do tego typu zdjęć, moim zdaniem, potrzeba relacji. A więc i powrotów. I powtórzeń. Zapamiętanego imienia. Albo co najmniej wspólnego wspomnienia. Porozumiewawczego uśmiechu. W takich okolicznościach szczególnie, przy nierównym rozłożeniu sił – tego w braku i tego w obfitości, którzy spotykają się w jednym miejscu i czasie dla obupólnej korzyści. A jednak po obu stronach muszą istnieć granice, których nie wypada przekraczać. Albo nawet, których przekroczenie jest nie-miłością.
Dawać, tak. Ale być uważnym na tego, który otrzymuje. Bo sama sytuacja braku i potrzeby oraz zaspokojenia ich przez kogoś z zewnątrz jest najczęściej krępująca. Zapamiętanie tego na zdjęciu i bardzo często podzielenie się nim z szerokim gronem odbiorców poprzez media społecznościowe sprowadza człowieka do przedmiotu pomocy. Dobrego uczynku. Współczucia i poświęcenia. Ale przecież świeci nie ten, który dostaje, a ten, który dał.
Coraz częściej pytam: czy umiemy jeszcze pomagać bez trąbienia o tym światu? Czy umiemy jeszcze być w podróży misyjnej bez telefonu? Czy możemy jeszcze głosić Chrystusa bez pstrykania zdjęć? Coraz częściej szeroko otwieram oczy, gdy widzę niektóre i bardzo mi niewygodnie, gdy patrzę na twarze obdarowywanych. Zmieszane. Jakbym nie powinna była tego nigdy zobaczyć. Jakby nikt nie powinien.
Wiem. Często trzeba się wytłumaczyć. Tym, którzy nas wspierają. Tym, którzy sponsorują pomoc. Ale można to zrobić z taktem. Można nie pokazywać twarzy. Można twarz pokazać, ale wyjaśnić po co zdjęcie i gdzie ma zostać wykorzystane oraz zapytać o zgodę. I od odpowiedzi nie uzależniać pomocy. Można też być empatycznym człowiekiem i wyczuć, jak dana osoba się z tym zdjęciem czuje. Nie pstrykać dowodów za cenę człowieka. Nie podkręcać zdjęć dla większych zasięgów i większych pieniędzy. Bo w końcu… po co to robimy? Pomagamy? Dzielimy się Ewangelią? Czy nie chodzi o tego jednego człowieka?
Bo co może zrobić zdjęcie? Uprzedmiotowić. Unieważnić. Odebrać prawo do samostanowienia. Zasmucić. Zranić. Więc może wcale ostatecznie nie pomagamy? Warto o tym pomyśleć zanim z ekscytacją narobimy zdjęć miejscowej ludności w odległym kraju, do którego przyjechaliśmy na chwilę.
Nie chcę pisać o całej Afryce lub o każdym biednym kraju. Ale chcę napisać o moim doświadczeniu w zetknięciu z wieloma (choć przecież nie wszystkimi!) Mozambijczykami. Relacja człowieka z Zachodu i Mozambijczyka jest skomplikowana. Człowiek z Zachodu może tę zawiłość początkowo przeoczyć, bo uczony jest od małego równości (przynajmniej w większości). Ale Mozambijczyk często czuje się gorszy. Może temu zaprzeczyć. Może tego nie nazwać. Ale w pracy nie sprzeciwi się szefowi z Zachodu. Gdy będzie miał problem, a zna jakiegoś obcokrajowca – to do niego zwróci się o pomoc. Nie dlatego, że mu ufa. Dlatego, że według niego tamten ma wszystko. Dziecko przechodzące obok, zawsze wskaże człowiekowi z Zachodu gestem ręki, że jest głodne, nawet jeśli wcale nie jest (a nuż coś dostanie). Zwykle Mozambijczyk zapytany o opinię w obecności człowieka z Zachodu będzie milczał. Oczywiście, im bardziej wykształcony, tym bardziej świadomy tego, kim jest. Ale najbiedniejsi, często niewykształceni, często niepiśmienni, wśród których służymy, nie wiedzą, że między nami nie ma żadnej różnicy. Jako ludzie jesteśmy równi. Przede wszystkim w oczach Ojca warci krwi Chrystusa. Ukochani szalenie przez Boga, który nie zawahał się w miłości.
Ale Mozambijczyk często czuje się gorszy od białego czy czarnego człowieka z Zachodu. Może temu zaprzeczyć. Może tego nie nazwać. Ale nie odmówi wspólnego zdjęcia nawet wtedy, gdy czuje, że jego granice zostały przekroczone.
Jeśli ktoś z Was kiedyś do nas przyjedzie, nie zrobi zdjęć podczas ewangelizacji ani w trakcie służby. Nie udowodni w ten sposób swojej ciężkiej pracy. Czemu? Bo telefon zostawi w pokoju. Ale za to będzie miał szansę być obecny. Czuły na ludzi i na Ducha. Będzie mógł bez przeszkód kochać i tylko to zapamiętać. A potem o tym opowiadać. Na Bożą chwałę.
Niech tylko Chrystus będzie widoczny.
/ Chcesz napić się ze mną wirtualnej kawy i w ten sposób wesprzeć mnie w pisaniu? Zapraszam na Buy Coffee To. Dziękuję, że jesteś! /