Dom

Kiedy przylatuję do Polski, w zapomnienie idzie cały mozambijski trud. Już w podróży na lotnisko spłaszczają mi się przeżycia. Mogę je co najwyżej wyliczyć, i to niezbyt sumiennie. Czas miniony skraca się, jakby te długie miesiące były tylko mglistą chwilą. Wzmianką w życiu. A przecież są moją wiodącą opowieścią. 

Bo teraz, na chwilę, jest już dobrze. Przetrwałam.  Kolejny rok chodzenia po wodzie. Rzeczywistość, która nie wymaga ode mnie wiary na każdym kroku. Mogę sobie trochę tu pochodzić w oglądaniu. (Czy to może być zrozumiałe bez wspólnego ze mną przeżywania?) I tego mi czasem potrzeba. Nie-wyzwań. O, jakie one mogą być słodkie.

Tylko zapiski z minionego roku przypominają mi, ile pomieścił. Ile nosiłam, ile porzucałam. Wszystkie emocje, krzyki, szarpaniny własne i uciszenia w Nim. Ile przeszliśmy we dwoje. Ile razy iść już nie chciałam i ile razy ruszałam po raz kolejny. Ostatecznie, wszystkie wygrane bitwy. Niewyobrażalne zmęczenie. I wdzięczność w Obecności. Łaskę za łaską. Tak teraz oczywiste.

Polska pomaga mi w samoregulacji. Tu mogę ochłonąć. Tu zbieram siły na nowe.

Ale i ten daleki kraj nie jest już tak zupełnie daleki.

Napisałam w ostatnim dniu przed wyjazdem: “Po raz pierwszy nie zabieram z Mozambiku najważniejszych rzeczy na wypadek, gdybym tu nigdy nie wróciła. Po raz pierwszy zostawiam większość mojej biżuterii i aparat fotograficzny. I zeszyty z listami do chłopców. Po raz pierwszy też nie śnię o chłodnych wieczorach w dużym mieście i spacerach z kubkiem gorącej kawy w ręku. Choć będzie mi bardzo miło takie sny ziścić.

Po raz pierwszy zostawiam tu mój dom i jadę w odwiedziny do Polski.”

Tyle to trwało. Siedem lat. Choć przecież Bóg z Mozambiku zrobił mi dom podczas mojej pierwszej podróży tam. To jest moja tożsamość od początku. I moja w Nim pewność co do drogi. Co do miejsca. Nie do zachwiania ani okolicznością, ani brakiem. Ale moja polska dusza długo czuła niepasowanie. Niewygodę. Zmęczenie. Nieładne. Aż znalazłam w sobie zgodę na Mozambik taki, jakim on jest. Nieporównywalny do Polski. Osobny. W afrykańskim wymiarze i rozmachu. Aż przyszła radość.

Zgodziłam się też na zbieranie. Pralka. Dwa stoły. Kanapa i dwa fotele. Kuchenka i butla z gazem. Rzeczy za duże, by je spakować i wrócić do Polski. Rzeczy, które kosztują i przynależą na zawsze do Mozambiku. Zaczęłam osiadać.

Jeszcze nie wiem, jaka tam wrócę. Jeszcze się we mnie dopełnia podsumowanie. I klaruje plan. Ale coraz więcej we mnie spokoju. Stateczności. O ile w misyjnym życiu istnieje jakakolwiek stała poza Nim samym.

Mój dom wielowymiarowy.

/ Jeśli znajdujesz w moim pisaniu coś dla siebie i chcesz mnie wesprzeć w tworzeniu kolejnych tekstów, możesz postawić mi kawę. Dziękuję za wszystkie! /