Najpierw poczułam ulgę, że mogę się napić wody z kranu. I że nie będę miała po niej biegunki. Ani robaków. Nie wspominając o durze brzusznym czy cholerze. Ulgę, że nie muszę o 23 szukać otwartego sklepu z wodą mineralną do picia. Zaraz po tym jak w Gdańsku weszliśmy do mojego mieszkania, odkręciłam kran i napiłam się. Wtedy doceniałam jak tu, w Polsce, jest dobrze.
Bo przecież ledwie kilka dni wcześniej dotarliśmy do hotelu w Maputo, stolicy Mozambiku o 1 w nocy. Wykończeni po długim dniu. Najpierw podróż samochodem 200 km do Nampuli, potem lot późnym wieczorem do Maputo. I w końcu taksówka do hotelu. No i brak wody. Przeoczyłam to, choć zwykle pamiętam. Trochę w butelkach dla dzieci. Na szczęście. Iść do sklepu nie mogliśmy. Zbyt niebezpiecznie, nawet dla Mozambijczyka. Hotel to nie taki, co mają w nim wodę mineralną. W szafce na lodówkę nie było lodówki. Woda w kranie nie tylko wyglądała na brudną, ale też śmierdziała. Zasnęliśmy spragnieni.
Drugi raz już nie poczułam ulgi, ale wdzięczność. I radość. Taką zwykłą, dziecięcą. Było to wtedy, gdy wzięłam Józia na zakupy kilka dni po przylocie do Polski. Poszłam z nim sama, gdy było już ciemno. Sama. Pieszo. Ostatni raz chodziłam z nim tak rok wcześniej. W Mozambiku nie chodzimy sami po mieście. A już zwłaszcza ostatnio. Zawsze jesteśmy z Tonym. Wtedy tak. Ale nigdy po zmroku.
Zresztą, nie tylko w Mozambiku. Tuż przed wylotem z RPA do Polski, podjechaliśmy do naszej koleżanki w Pretorii, by zabrała nas na lotnisko. Wysiedliśmy w ładnej dzielnicy domów jednorodzinnych. Zadbanej, cichej, zielonej, z wysokimi ogrodzeniami i drutami pod napięciem. X. powiedziała, żebyśmy nie stali na zewnątrz i weszli do garażu, bo to nie jest najbezpieczniejsze miejsce. Gdy wyjeżdżaliśmy wskazała dom obok. Ktoś został w nim zamordowany dwa dni wcześniej. Włamanie. I jeszcze jeden w okolicy. To samo.
Szłam więc z Józiem do sklepu. Latarnie dawały ciepłe światło. Na balkonach świąteczne lampki. Nie musiałam oglądać się za siebie. Mogłam wyciągnąć telefon, żeby odpowiedzieć na wiadomość. (Kiedyś wyciągnęłam tak w RPA i ktoś wyrwał mi go z ręki i uciekł.) Nie czułam strachu. Nikt mnie nie zaczepiał na ulicy, by o coś prosić. I poczułam się szczęśliwa. Wolna. Wdzięczna za to jak tu, w Polsce, jest dobrze.
Za każdym razem, gdy idę do lekarza na NFZ, czuję się, jakbym coś wygrała. Jestem wdzięczna nawet wówczas, gdy muszę czekać na wizytę pół roku. (Część wizyt umawiałam jeszcze w Mozambiku.) Jaki to jest przywilej mieć dostęp do dobrego leczenia w ramach takiego ubezpieczenia. I jaki to przywilej, że można szybciej lub lepiej prywatnie, za relatywnie niskie kwoty. I że w ogóle można leczyć poważne choroby, na które w Mozambiku po prostu się umiera.
Ja nie wiedziałam dopóki nie zaczęłam spędzać wielu długich miesięcy w Mozambiku. Gdzie jedna wizyta kontrolna w ciąży u ginekologa kosztowała mnie 1 tys. złotych. Gdzie przez ostatnie 11 miesięcy wydaliśmy na leczenie 7 tys. złotych (dzięki Bogu za ubezpieczenie, które nam to zwróciło!) Gdzie nie raz po sprawdzeniu przepisanych leków odkrywałam złe dawkowanie lub zakaz łączenia dwóch zaleconych leków. Gdzie nasz znajomy umarł w domu, bo nie było dla niego szans na żadne leczenie. Za każdym razem, gdy tam idę do lekarza, myślę o Polsce. Że ją mamy w odwecie. I myślę jak tu jest dobrze.
Czułam spokój, gdy w niedzielę oddawałam Józia do kościoła dziecięcego na czas nabożeństwa. Nie znałam tam ani jednej osoby. Ale znam kościół. Pastora. I Polskę. Wiem, że był bezpieczny. W Mozambiku tak bym nie zrobiła. W Mozambiku muszę go widzieć. Nie mogę zakładać, że moje wartości są ich wartościami. I muszę brać pod uwagę, że moje dzieci są w połowie białe, a to z kolei obciąża je ryzykiem. I gdy poszłam, by odebrać Józia, pomyślałam o ile to prostsze żyć w Polsce. I jak nam tu dobrze.
Dużo więcej mam tych codziennych ulg i sposobności do bycia wdzięczną. I tak myślę, że warto je zauważać na co dzień. One koją zatroskane serce. Prostują perspektywę. Choć szalenie to trudne, bo są takie oczywiste. A powody do narzekań czają się wszędzie. I uwierają. Trudno je przeoczyć. Ale może przy okazji jednego kamienia w bucie, warto zauważyć też i but – suchy i ciepły. To tak po mozambijsku.
Rozumieć też, jak jest wola Pana. I szkolić się z wdzięczności. “Dziękując zawsze za wszystko Bogu i Ojcu w imię naszego Pana Jezusa Chrystusa;” Efezjan 5:20 UBG
• Jeśli lubisz czytać, co piszę oraz chcesz mnie wesprzeć w tworzeniu, możesz postawić mi kawę. Dziękuję! •