Na całe życie

Gdy był chłopcem, czy był grzeczny? Cichy? Czy może wszędzie było go pełno? Co lubił, czym się bawił, i z kim? O czym chciał słuchać? Czego się uczyć? I co z tego zapamiętał na całe życie?

To moje i nie moje. Moje, bo mam w środku. Nie moje, bo przypomniał mi o tym Ryszard Kapuściński w książce “Podróże z Herodotem”. Zapytał, “I co z tego zapamiętał na całe życie”?

To od razu przywiodło mi przed oczy moich małych uczniów, o których nikogo nie prosiłam, a których otrzymałam. Od Pana, jak wszystko w moim życiu.

Twarze dzieci, ich małe rączki, ich słodkie oczy zaczęłam widzieć, kiedy jeszcze mieszkałam w Łodzi. To było w roku 2016 i 2017. Kilka osób, gdy modliło się o mnie, widziało mnie z dziećmi. Wieloma, czarnoskórymi, które mnie otaczały. Nie brałam tego poważnie. Myślałam: “Wiedzą, że Bóg powołuje mnie do Afryki. A co można robić w Afryce? Jakie zdjęcia pokazują misjonarze stamtąd? Zawsze z dziećmi.” I wtedy się zaczęło. Podczas zwyczajnych czynności, mycie naczyń, czytanie, rozmowa z kimś, przy jednym mrugnięciu powiek pojawiał się obraz. Raz, wielkie dziecięce oczy patrzyły na mnie. Drugi, mała rączka obejmowała pień drzewa. Trzeci, dziecko znów spoglądało na mnie, tym razem z dystansu. Widziałam dzieci, bez zapowiedzi, nagle. I tak moje serce stopniowo miękło na to, co Pan dla mnie przygotowywał.

Bo ja z dziećmi nie miałam, wciąż prawie nie mam, doświadczenia. Przez kilkanaście lat mojego chodzenia z Bogiem, nie przeprowadziłam w polskim kościele żadnej lekcji biblijnej dla maluchów. Nawet nie byłam nigdy na takiej lekcji. Moje wykształcenie również nie ma nic wspólnego z dziećmi. Kiedy studiowałam matematykę stosowaną (która nie uprawnia do nauczania matematyki w szkołach), była możliwość zrobienia dodatkowego kursu, który by to umożliwił. Mówiłam wtedy, gdy ktoś pytał, czy idę na ten kurs, że nie robię tego na wszelki wypadek, gdybym kiedyś miała okazję uczyć. Brak uprawnień zamknie każde drzwi.

Dlaczego tak? Czy dzieci nie lubiłam? Nie. Ale się ich bałam. Jako tych, z którymi nie da się porozmawiać o wszystkim. I którymi niejako trzeba w rozmowie kierować. Wejść w ich świat, wyczuć je i poruszać się w obrębie ich rzeczywistości. Nikt mi o tym nigdy nie powiedział. Ale ja wiedziałam, i ta wiedza mnie przerażała. Nie przypuszczałam za to, bo nigdy nie spróbowałam, jak pasjonujące może być wejście w ten świat. Jeszcze bez filtrów dorosłości i wiedzy.

Bóg używa rzeczy, którymi Cię obdarował, gdy jeszcze obmyślał, jak piękny masz być. Bóg używa Twoich predyspozycji, talentu, temperamentu. Ale Bóg jednocześnie powołuje Cię poza strefę twojego komfortu. To jedyne miejsce, które pozwala odkryć, jak wiele możesz. I jedyne, gdzie zostaje Ci tylko On.

Pod koniec zeszłego roku to przyszło do mnie samo. Było zamknięte w mailu jak w pudełku. Opiekunka misjonarzy w Pembie pisała, czy nie chciałabym pomóc w małym kościele, który w czterech różnych wioskach prowadzi przedszkola. Albo, co jest bliższe prawdzie, zajmuje się dziećmi w ciągu dnia, gdy rodzice idą pracować. Chodziło o odwiedzanie tamtejszej społeczności i prowadzenie zajęć dla dzieci. Odpowiedź miałam gotową, ponieważ kilka dni wcześniej Pan dał mi sen, w którym postawiona w sytuacji naruszającej mój komfort, wiedziałam, że mimo wszystko dobrze wybrać niewygodne. Tak samo wybrałam w rzeczywistości.

W każdej grupie dzieci jest około siedemdziesięciu. Nie mam planu. Ani metody. Przed każdymi zajęciami modlę się o jedno i drugie. Chciałabym zapamiętać ich imiona. Niemożliwe. Chciałabym każdemu spojrzeć w oczy. Niemożliwe. A jednak tam wracam. Bo znam Kogoś, kto niemożliwe zamienia w możliwe. Bo znam Tego, który mnie tam wysyła.

Dzieci są tak czyste i gotowe, by słuchać o wszystkim. Chcą tylko wiedzieć. Z przyjemnością patrzyłam, gdy siedziały z otwartymi buziami podczas opowieści jak Bóg stwarzał świat. Gdy zakrywały i odkrywały oczy, by nic zamieniło się w światło. Gdy podniosły rączki wysoko, wskazując na niebo. I gdy kładły się na ziemi odpoczywając, jak Bóg, siódmego dnia. A ze wzruszeniem, gdy po skończonej lekcji potrafiły powiedzieć, co stworzył.

I co z tego zapamiętał na całe życie? Co zapamiętała? To pytanie nie daje mi ostatnio spokoju. Jest jednocześnie zbyt dużym myśleć, że mogłabym podczas tych krótkich zajęć podarować im właśnie coś takiego, do zapamiętania na zawsze. Jest jednocześnie zupełnie możliwym z Tym, który i mnie, i te dzieci obmyslił. I który żyje.

Myślę, co ja zapamiętałam z czasów przedszkolnych. Długie nudne leżakowanie, podczas którego nigdy nie mogłam zasnąć. Jedną przedszkolankę, co do której byłam pewna, że jest czarownicą. Zabawę w salon fryzjerski, po której miałam wszy i musiałam zostać w domu przez kilka dni. Zasuszonego raka, którego ktoś przywiózł do przedszkola z jakiejś podróży. Wspólne oglądanie bajek o kreciku. Jak powiedziałam wierszyk o Mikołaju i wódce, którego tata nauczył mnie dla hecy, nie przypuszczając, że powtórzę go w przedszkolu. (Ale prezent dostałam.) I jak bardzo lubiłam rysować szlaczki.

To są rzeczy kolorowe. Miło o nich myśleć, nawet teraz, gdy przeszukuję pamięć. Ale czy one o czymś mówią? Tak. Czy one zostawiły coś więcej niż kolor? Nie sądzę.

Mam taką modlitwę, którą modlę się przed przygotowaniem do zajęć. “Włóż we mnie obraz tego, co chcesz im dać, a w moje usta słowa, w ciało ruchy tak, by zapamiętały to, co chcesz na całe życie.”

 

***

 

I co z tego zapamiętał na całe życie? Wierzę, że kiedyś przyjdzie i mi o tym opowie.

Leave a Reply