Niewygodny kościół

A co, jeśli niedzielnemu nabożeństwu zabrać miłą formę? Gdyby nie spotykać się w ładnej sali, z ozdobami, lampkami i wygodnymi krzesłami? Co gdyby w tym miejscu było zbyt ciepło albo za zimno? Co, gdyby po nabożeństwie nie można się było napić kawy i zjeść dobrego ciasta? Co, gdyby wcale nie ubierać się do kościoła modnie? Gdyby nie umieszczać na w mediach społecznościowych fajnych migawek, jakie to nabo jest spoko? Co gdyby nie było spektakularnego uwielbienia z wieloma instrumentami i pokazem multimedialnym? Co by się stało, gdyby niedzielne spotkania obedrzeć z przepychu formy?

Czy zostałaby miłość do Boga i miłość do siebie nawzajem? Czy znaleźlibyśmy zmienione życia? Uzdrowienia? Uwolnienia? Radość, tylko ze zbawienia? Czy Jezus by wystarczył? Co by się wydarzyło w tobie?

To nie jest złe. Ale ja pytam, co pod spodem. Również siebie. Najpierw siebie. Nie jest to też gdybanie, ale moje doświadczenie. Te myśli zrodziły się nie w Polsce, ale w Mozambiku, gdzie mieszkam od pięciu lat. Są wypadkową wszystkich gorących niedziel i wszystkich tutejszych braków. Nie sposób wyglądać ładnie i czuć się dobrze, gdy jesteś zlany potem zanim wyjdziesz z domu. Siadasz na gołej ziemi, matach z trawy lub w najlepszym wypadku na plastikowych krzesłach. Nie masz dostępu do wody i toalety. To zawsze prowadzi do tego samego pytania: czy niedzielne nabożeństwo w Afryce jest dla mnie tak samo atrakcyjne? Czy Jezus pociąga mnie również bez ładnej formy? Czy to w ogóle Jezus mnie pociąga?

*

Nie chce mi się. Co tydzień w niedzielę. Najpierw dlatego, że w niedzielę często nie ma prądu – budzę się więc spocona, a nie ma bieżącej wody. No i godzina. Nabożeństwo zaczyna się o ósmej rano, więc muszę wstać najpóźniej o siódmej. Jeśli chcielibyśmy zjeść wolne niedzielne śniadanie, jeszcze wcześniej. Więc wolimy szybkie płatki z mlekiem. Najpierw jedziemy dziesięć minut samochodem. Krótko. Ale bez samochodu, już niemożliwe. Busy dojeżdżają do głównej ulicy, a trzeba jeszcze jechać daleko w głąb wioski, lawirując wąskimi piaskowymi drogami, gdzie samochód ledwo się mieści. Parkujemy pod drzewem mango i ruszamy w dół, dróżką wydeptaną przez ludzi, lub przechodzimy przez czyjeś podwórka. Po piachu. Po śmieciach. Z Jo na rękach. Już w upale.

Po dziesięciu minutach jesteśmy przy budynku z bambusa i trawy, o ścianach “otynkowanych” workami po ryżu. Z ławkami z drewna, na których łatwo wywinąć koziołka i o które łatwo porwać ubranie. Jest też kilka plastikowych krzeseł. Ale jest też cień i w tym momencie to jest najważniejsze. Niedługo jednak trwa ulga, bo Jo chce wyjść na zewnątrz. I bawić się w piachu, który bardziej przypomina pył. Zostawia na ciele i ubraniach lepką jasnoszarą warstwę. Gdy wracamy do domu, jeszcze na zewnątrz zdejmuję mu wszystkie ubrania i oblewam go wodą.

To wszystko nie ma wiecznego znaczenia. Nie ma. Ale jest realnym zmaganiem ciała. I realnym niedzielnym wyborem. Wyborem, który mógłby być inny. A myśl o tym, żeby nie iść do kościoła pojawia się zbyt wiele razy. To nic. Ważniejsze, co z nią zrobię.

W naszym kościele czcimy Boga śpiewaniem przy akompaniamencie bębna zrobionego z plastikowej dużej butelki po oleju z odciętym dnem. Pałką do perkusji jest patyk. Mamy też ozdoby. Długie łańcuchy z papieru, który należał kiedyś do jakiejś książki. Takie, jakie zwykło się robić z dziećmi na bożonarodzeniową choinkę. Te łańcuchy wiszą podwieszone pod dachem z wysuszonej trawy. Mamy też kazalnicę owiniętą fioletowym materiałem.

W naszym kościele też jest forma. I ona również może stać się ważniejsza niż spotykanie Boga i siebie nawzajem. Ale dla osób, jak ja, które życie w większości spędziły wygodnie, chodzenie do takiego kościoła wymaga łamania przyzwyczajeń ciała. Co tydzień.

To konfrontuje serce. Pyta je o powody. Zagląda do motywów. To jest więcej niż bardzo dobre. Polecam spróbować niewygodnego kościoła. Można i w Polsce, w innych wymiarach. Sprawdź, co się wydarzy w tobie.

Leave a Reply