Któregoś dnia wracałam z zajęć do domu. To były czasy, kiedy studiowałam w Gdańsku. Wyczuwałam w sobie pewne napięcie, wyczekiwanie, próbowałam je nazwać. Wtedy odkryłam to po raz pierwszy. Szukałam pewnego samochodu zaparkowanego na ulicy, gdzie mieszkaliśmy z moim bratem. Kogoś wyczekiwałam.
Tomek był dobrym kolegą mojego brata. Był również liderem grupy ewangelizacyjnej w naszym kościele, do której należałam. Często nas odwiedzał. Pamiętam jak wpadał wieczorami po dyżurze, tylko na chwilę, jak mawiał, i pił godzinami herbatę z kubka, który miał ponad pół litra pojemności. Lubiłam jego bliskość z Jezusem, pewną wiarę, sięganie po niemożliwe, uważność na człowieka, rozrzutne dawanie czasu, zabawne opowieści ze szpitala. Aż tamtego dnia odkryłam, że lubię jego.
W dniu swoich trzydziestych urodzin Tomek zapytał, czy zostanę jego żoną. Zapytał podczas swojego urodzinowego spotkania, w obecności osób ważnych w jego życiu. A ja bardzo chciałam. Tego wieczora pojechaliśmy z przyjaciółmi nad morze. Było już ciemno. Pamiętam to jak sen. Chciało mi się spać. Z długiego czasu, dużej liczby ludzi i późnej pory. I pamiętam Tomka, który z rozłożonymi szeroko ramionami kręcił się na wietrze. Ale ja wiem, że spotykał się wtedy z Bogiem. Ja też. Byłam tylko wdzięczna.
Moje życie w tamtym czasie zdawało mi się chrześcijańską bajką. Niepozbawioną rys, ale przynoszącą spełnienie. Miałam tę bliskość z Bogiem, której pragnęłam. Rosłam w kościele, który był moim domem. Wierzyłam Bogu, że z Nim możliwe jest wszystko. Działałam dużo, jak zawsze chciałam. Wróciłam do pisania, pomału odkrywając, jak to robić dla Królestwa. No i byłam narzeczoną człowieka, który kochał Boga. I wszystko, co nasze, razem, miało się dopiero zdarzyć.
Pamiętam to tak. To był rutynowy zabieg, dzień czy dwa w szpitalu i do domu. Na pytanie jak się ma, Tomek przesyłał mi mmsy ze spuchniętym i zabandażowanym nosem. Jako żart, że świetnie. Szybko trafił znów do szpitala. Leczyli, szukali, inaczej leczyli, szukali, znaleźli. Tomek poprosił, żebym przyszła. Powiedział, że jeśli przeżyje następne trzy dni, to już będzie dobrze. Tego dnia przewieźli go do innego szpitala. Następnego dnia rano na intensywną terapię. Spędził tam dwadzieścia pięć dni, utrzymywany w stanie śpiączki.
Nie mogę sobie przypomnieć w jaki sposób wierzyłam w tamtym czasie. Nie pamiętam swoich modlitw. Wiem tylko, że były. Pamiętam za to dobrze, że byłam sparaliżowana tym, co się działo. Wszystko było tak nierealne. Patrzyłam na siebie częściej jakby z zewnątrz, niż byłam obecna tu i teraz. Wytrącona z niedoskonałej, ale jednak równowagi, w której żyłam.
Tak to pamiętam. O śmierci Tomka powiedział mi jego brat. Przyjechał po mnie i modliliśmy się razem nad ciałem w szpitalu. Żeby wstał. Potem jego brat zabrał mnie do domu, po drodze kupił kwiaty i herbatę. Piliśmy ją razem z nim i z jego żoną przy stole. Walczyć przestałam kilka dni później, gdy usłyszałam garść ziemi uderzającej o wieko trumny. Z pogrzebu pamiętam tylko bardzo dużo ludzi. Żadnych twarzy.
Zaczęły się ciemne dni. Było tylko to, co trzeba teraz. Iść do toalety. Zjeść. Zrobić przelew. Iść do pracy. Zrobić zakupy. Iść do kościoła. Spotkać się z kimś. Odwiedzić rodziców. Ale nie było dla mnie w tamtym czasie żadnego jutra. Czułam jakby wszystko wokół było czarne. Na nic nie czekałam. Wracały do mnie momenty z niedalekiej przeszłości i rozrywały mi serce. Oglądałam filmy, tylko takie, w których ktoś umierał. Były mi jak przyjaciele, którzy wiedzą jak to jest. Później nieświadomie ratowałam się żartem i sarkazmem. Dużo czasu spędzałam wówczas z moim bratem, który po prostu był i słuchał.
Do Boga przychodziłam i milczałam. Nie wiedziałam, co miałabym mu powiedzieć. W dniu, kiedy Tomek umarł zdarzyły się dwie tragedie. Runęło moje życie i runął mój chrześcijański światopogląd. Okazało się, że miejsce, w którym się znalazłam w niezauważalnym dla mnie momencie z relacji z Bogiem stało się wiedzą o Nim. Próbowałam czytać Biblię, ale nic nie rozumiałam. Nie słyszałam Boga. Jednak nie potrafiłam obwiniać Go o to, co się stało. Wiedziałam, że On jest Świętym Bogiem. Nawet, jeśli nie rozumiem.
Ten stan milczenia czy zdawkowych moich monologów trwał dwa lata. Nie odeszłam od Niego, ani z kościoła. Nie zaprzeczyłam wszystkiemu. Ale trwałam w pewnym zawieszeniu. Odkładałam uporanie się z naszą relacją na bliżej, czy raczej dalej, nieokreślone potem. Aż w końcu przyszedł do mnie z przekonaniem. Wiedziałam, że muszę podjąć decyzję. Czy uznam, że Bóg jest winny śmierci mojego narzeczonego i będę żyć sama, czy jeszcze raz uwierzę Jemu. Byłam zła, że muszę decydować. Wcale nie było to łatwe, chodziłam z tym pytaniem jakiś czas. Wiedziałam też, że to tylko decyzja, po niej będzie długi proces radzenia sobie z tym, co się stało. Mogłam to zrobić po mojemu albo tak, jak chciał Bóg. Powiedziałam Mu, że chcę jeszcze raz spróbować iść za Nim. Ale tym razem chcę, żeby On sam wyjaśniał mi Kim Jest. Nie ludzie, nie zwyczaje, nie nauczania. Ale On Sam. Podjęłam decyzję. I nic się nie stało.
Pół roku później siedziałam w swoim nowym mieszkaniu, do którego wprowadziłam się miesiąc wcześniej. Było tam tak ładnie. Pamiętam tylko jedną myśl. Czy spędzę tu już resztę mojego życia? Czy już zawsze będzie tak samo, bez nadziei, bez przyszłości? Chwilę później poczułam jak z mojego wnętrza wypływają słowa modlitwy językami. Zaczęłam się modlić. Pozwoliłam im płynąć. Wiedziałam, że nie muszę, że mogę zatrzymać je, kiedy zechcę. Ale nie chciałam. Przez poprzednie dwa lata próbowałam się zdyscyplinować. Choć 5 minut modlitwy, choć 5 minut czytania Biblii, choć 5 minut modlitwy językami. Mogłam to wszystko zrobić, ale nie było w tym życia. Więc teraz, gdy nagle przyszła lekkość, pozwoliłam słowom płynąć. Najpierw pięć minut, potem dziesięć. Nie pamiętam jak długo, ale po krótkim czasie poczułam jak pojawia się nadzieja w moim sercu, jak wraca do mnie życie. I pierwszy raz po dwóch i pół roku usłyszałam Boga, który mówił mi o mojej przyszłości. O tym, że ona jest. O tym, że On ją dla mnie ma. Nagle ciemność wokół mnie zniknęła a pojawiła się rozległa przestrzeń bez granic. Wiedziałam, że decyzja, którą podjęłam pół roku wcześniej, umożliwiła to. Wiedziałam, że Bóg Sam po mnie przyszedł.
I tak zostało. Ta lekkość w przychodzeniu do Niego. Modliłam się prawie ciągle. Otwierałam usta i mówiłam. Bez żadnych postanowień, wydzielania czasu na nasze spotkania. Mieszkałam wówczas sama, więc non stop na głos rozmawiałam z Bogiem. W miejscach publicznych rozmawialiśmy w myślach. Czytałam Biblię, a z każdego niemal wersetu przychodziło do mnie objawienie. Byłam zakochana. Pamiętam, jak co jakiś czas osoby, które mnie znały, pytały delikatnie (ze względu na moje doświadczenie), czy poznałam kogoś. A ja odpowiadałam, że Jezus mi wystarczy i że to w Nim jestem zakochana. Byłam znowu szczęśliwa. Znowu miałam przed sobą przyszłość. Ale wystarczyło mi to, co miałam. On Sam.
Co jakiś czas tylko pojawiała się myśl o Tomku. Za myślą ścisk w sercu i dużo łez. A potem znów tylko bliskość i radość z Jezusem. Któregoś razu, gdy płakałam, poprosiłam Boga, żeby coś z tym zrobił. Do tej pory żyłam w przekonaniu, że zawsze będę tą, której umarł narzeczony. Że to część mojej tożsamości. Widziałam ludzi, którzy żyli w żałobie po kimś bliskim latami po jego śmierci. Coś we mnie nie zgadzało się z tym. To doświadczenie Jezusa, które miałam i ten ból, który wracał od czasu do czasu nie pasowały do siebie. Zaczęłam rozmawiać o tym z Bogiem.
“Gdy ja uzdrawiam, to uzdrawiam do końca. To znaczy, że już nigdy może nie boleć. Uwierzysz mi?” Tak powiedział.
Zaczęłam płakać i mówić Mu, że tego chcę. Że chcę być uzdrowiona do końca i wierzę, że to możliwe. Od tamtej pory, a był to rok 2014, wspomnienie o Tomku nie zabolało ani razu. Ani razu nie popłynęły łzy, które temu bólowi towarzyszyły. Czasem to było krępujące, gdy z przyjaciółmi wspominaliśmy Tomka, a oni zaczynali płakać. Ja nie miałam bólu ani łez, tylko dobre i złe wspomnienia. Bóg mnie uzdrowił. Tak, jak powiedział, do końca.
Dziekuje
Niech służy.