Marzę, by pomieszkać gdzieś choćby pół roku, włożyć ubrania do szafy, walizki znieść do piwnicy, kupić coś niepotrzebnego, co zęłoby zbyt dużo miejsca w bagażu. I że to nic, bo przecież nigdzie się nie wybieramy.
Ale to tylko sen. Piszę ten post w dziewiątym miejscu, w którym przyszło nam się zatrzymać w ciągu ostatnich trzech miesięcy. A przed nami jeszcze dwa miesiące spędzone u różnych fajnych ludzi zanim wrócimy do Mozambiku.
Kilka dni po tym jak przylecieliśmy do Polski miałam operację usunięcia pęcherzyka żółciowego. Od tego czasu minęło już dwa miesiące. Mam się dobrze. A co najmilsze, zaczynam normalnie jeść!
Od jakiegoś czasu dopiero czuję, że mam dłuższy i spokojniejszy oddech, z właściwą perspektywą na to, co nam się przydarzyło. Na nasz nagły i nieplanowany powrót. I jeszcze wyraźniej widzę to, o czym Bóg zapewniał mnie podczas naszej miesięcznej podróży z Pemby do Gdańska: Aniu, ja noszę cię na rękach.
Mówił mi to wtedy, gdy zasypiałam z bólem brzucha w Maputo, modląc się, by kamień nie utknął i nie wywołał stanu zapalnego, gdy będę w Mozambiku. Wtedy, gdy po raz kolejny w urzędzie zapewniali nas, że dowód Josepha (który był niezbędny do wyrobienia paszportu, by móc lecieć do Polski) będzie jutro. I tak przez dwa tygodnie. Wtedy, gdy dyrektor tego urzędu zadzwonił do fabryki, żeby dowód wydrukowali i sam nam go wydał w piątek po południu. I wtedy, gdy w poniedziałek urząd imigracyjny przyjął wniosek o paszport, wydrukował dokument i już wieczorem tego samego dnia paszport mogliśmy odebrać. A następnego byliśmy w RPA.
Tam też Bóg nosił nas na rękach. Gdy w polskiej ambasadzie wydano Tony’emu wizę w jeden dzień, podczas gdy normalnie trwa to około dwóch tygodni. I wtedy, gdy weszłam po raz pierwszy do wielkiego szpitala, gdzie kobieta znikąd wskazała mi drogę do lekarza, którego szukałam. Później okazało się, że to nie ten lekarz, którego potrzebowałam, ale i tak nie byłoby możliwości dostać się do niego ze względu na urlop, a ten “niewłaściwy” po prostu do niego zadzwonił i dostałam pozwolenie na lot do Polski oraz receptę na silne leki przeciwbólowe, gdyby kamień utknął akurat w trakcie dziewięciogodzinnego lotu, przesiadki lub kolejnego lotu pięciogodzinnego.
Tego dnia kupiliśmy bilety, następnego zrobiliśmy testy na covid, gotowi, by kolejnego dnia w drodze na lotnisko odebrać wyniki. Wszystko w bólu, który towarzyszył mi nieustannie od ponad miesiąca.
Mój wynik – pozytywny. Samolot miał startować za pięć godzin. Wszystko się zatrzymało. Bo to nie tylko fakt, że mogą mnie operować w RPA. To też fakt, że nie przyjmą mnie do szpitala, gdy mam pozytywny wynik testu. W Polsce szpital był już poinformowany, kiedy będę. Mieli operować niezależnie od wyniku, tylko w razie czego w innym miejscu. Nie mogłam uwierzyć, że to się stało. Chciałam powtórzyć test, ale laboratoria były zamknięte – w RPA piątek przed Wielkanocą jest wolny od pracy. Zostało mi lotnisko i wiara, że zrobią mi test PCR w godzinę (ci z branży medycznej wiedzą jak irracjonalnie to brzmi!). Stanęłam w długiej kolejce trzy godziny przed odlotem. Bagaże czekały w samochodzie. Gdy przyszła moja kolej usłyszałam, że spróbują pomóc i wskazali kartkę, która informowała, że ze względu na dużą ilość testów oczekiwanie na wynik może przedłużyć się do 48 godzin. Mi zostału dwie i pół do odlotu oraz półtorej do zamknięcia odprawy. To samo w punkcie, gdzie pobierali wymaz, nic nie gwarantują. W samochodzie, gdzie wykonywali test i wydawali wynik, kazali czekać. Pół godziny przed zamknięciem odprawy Tony z Jo i koleżanką, która nas przywiozła, poszli po nasze bagaże. W tym czasie wciąż powtarzałam: A co, jeśli będzie pozytywny? Przecież ten z wczoraj jest pozytywny. Co ja zrobię? I wtedy znów usłyszałam: Aniu, polecisz. Ja noszę cię na rękach. Gdy Tony wrócił z bagażami, zawołano mnie po wynik. Nie wiem, co pomyśleli o mnie ci, którzy stali wokół, gdy zaczęłam krzyczeć: Negatywny! Jest negatywny! Lecimy! Dziś myślę, że powinnam była się rozejrzeć i zobaczyć. Ale my już biegliśmy na odprawę.
I tak Bóg przeniósł nas z Mozambiku do Polski w naszej długiej i niemożliwej sytuacji. Nie moglibyśmy wcale tego zrobić, gdyby nie ludzie, których wysłał, żeby nam pomogli. U których mieszkaliśmy, którzy nas wozili, wskazywali miejsca, przyspieszali procesy, modlili się o nas i wspierali finansowo.
Zadziwia mnie Bóg swoją dobrocią.