Tu ich nie ma

Chciałam, żeby było wolno. Tak długo, ile potrzeba. I bez zdjęć.

Mój dylemat. Wpaść do wszystkich dwudziestu pięciu rodzin, czy zostać, ale tylko u kilku. Tym razem zostajemy, bez żalu. Wierzymy, że Bóg, który połączył nas z przesiedlonymi rodzinami, zna ich potrzeby i naszą pojemność z czasu i sił. 

Siadamy na piasku. Wszystkie dziewięć osób już tam siedzi, pod rozłożystym drzewem mango. Ale zaraz ktoś przynosi matę uszytą z worków po ryżu. Zaraz rozkłada i przyciska kamieniami, by nie zawijała się przy podmuchach wiatru. I zaprasza, żebyśmy usiedli. Mozambicka gościnność, która jest odruchem.

Drzewo, pod którym siadamy jest obok domu, który wybudowaliśmy dla dwóch rodzin przesiedlonych z północy Mozambiku. Dwie kobiety z wielu obecnych mieszkają więc obok i to one z nami rozmawiają. Kilkoro dzieci bawi się między nami. Ale zbyt cicho i zbyt grzecznie.

Zwykły poranek. Długo kroić warzywa na wieczorny posiłek. Zjeść, co zostało z wczoraj. Nałożyć na twarz białą pastę, którą w tej części kraju wykonuje się samodzielnie. Jedni powiedzą, że dla zdrowej skóry. Inni, że to wyraz piękna. Jeszcze inni, że kobiety malują tak twarz podczas menstruacji. Nie spytałam o powód.

Zwykły poranek. Przetrzymać czas, upał i wyczekiwanie na powrót.

Żyją ciągle tam, choć przecież widzę ich tu. Ale oni tu nie należą. Farma? Tam mieliśmy ziemię, tu nie mamy. Mieszkamy na nie swoim. Rybołówstwo? Tam mogliśmy łowić, smażyć, sprzedawać. Tu trzeba mieć łódź, by wypłynąć głębiej i zgody od rządu, których nikt nam nie da. Pieczenie, sprzedaż chleba i pączków? Tam tak robiliśmy, tu krótko, nikt nie kupował. Chcemy wrócić do siebie, ale rząd jeszcze nie mówi, że można.

Czekają już prawie dwa lata. Czy coś zapowiada zmianę sytuacji? Od września 2017 roku jest tylko gorzej. Ale oni choć tu, są wciąż tam. Wtedy trudno zrobić cokolwiek poza czekaniem. 

Pytamy o zdrowie. Z dumą pokazują jaskraworóżowe tabletki w przezroczystych woreczkach. Trzymają je jak skarby. Przekładają między palcami jak biżuterię. Ostatnio wszyscy byli w szpitalu. Osłabienie, wymioty, biegunka. Jest już lepiej.

My zagadujemy słowami, Jo idzie w działanie. Na migi zachęca jedną z kobiet do podnoszenia go wysoko, by mógł zerwać liście z drzewa. Skutecznie. Wsypują razem piasek do foliowej torebki i te zerwane liście. Jo nie ma barier kulturowych. Chciałabym, żeby wyrósł w kulturze Królestwa, niezależnej od fizycznych miejsc i przynależności do grup.

A mi trudniej. Nie mogliśmy powiedzieć, że pytamy o to wszystko, bo chcemy pomóc im w rozpoczęciu własnych biznesów. Nawet gdybyśmy użyli słów takich jak: “zobaczymy”, “sprawdzamy możliwości”, “niczego nie możemy obiecać”, dla nich to już byłaby obietnica. I czekaliby na jej spełnienie. Choć może nie tak chętnie jak na gotowe jedzenie dostarczone pod drzwi.

Inni nigdy nie robili biznesów. Ani tam, ani tu. I nie planują. Planują za to być w domu i czekać, aż zadzwoni telefon z jakimś szybkim zleceniem. Bo mężczyzna jest elektrykiem. Ale telefon w tej sprawie nie dzwonił już długo.

Tylko ta kobieta, którą zastajemy siedzącą na macie ułożonej na ziemi, z gromadką dzieci wokół (z czego cztery jej, rodzone i dwójka jej, ale od siostry) szuka możliwości, by pracować. Kupuje dużą torbę węgla drzewnego, dzieli na małe porcje i sprzedaje. Ale teraz nie ma pieniędzy, by kupić kolejny worek. Pamiętam, że mieszkała tam duża rodzina. Pytamy, gdzie są. Kobieta mówi, że wielu pojechało na północ, aby razem świętować, że chłopiec staje się mężczyzną. Jedna z kobiet była w ciąży. Tam, gdzie się zatrzymali, urodziła. Też tam islamscy ekstremiści zaatakowali wioskę. Rodzina uciekła. W buszu umarła ona i jej dziecko. Tam została reszta rodziny. Bez jedzenia, bo zrabowane. Bez możliwości powrotu, bo podobno rząd nie pozwala im opuścić wyspy, by zachować pozory stabilności sytuacji. Tak mówiła kobieta.

Mężów nie ma w domu w ciągu dnia. Pracują? Nie. Ale ich nie ma, są w mieście. Albo są u innych żon. Jedna z kobiet skarży się nam, że u tamtej zostaje tygodniami, a z nią tylko kilka dni. W Mozambiku wielożeństwo jest bardzo rozpowszechnione. Bezprawne, ale kulturowo dopuszczalne.

Naszym sąsiadem w czasie pobytu w Pembie jest Mozambijczyk. Dzwoni często, zwykle do którejś ze swoich dziewięciu żon. Do jednej mówi “królowo”, do innej zwraca się “księżniczko”. Tyle słyszymy. Każdego wieczora zaprasza do siebie inną kobietę. Żony są w domach.

Siadamy pod innym drzewem. Obok innego domu. Mężów też nie ma, są żony i matki. Kilku dorosłych synów. Kilkoro dzieci. Chętnie bawią się z Jo. Jest po jedenastej, czwartek. Nic się nie dzieje.


Z tych spotkań mam jedno wrażenie o większości z nich. Jesteśmy tu obcymi przybyszami. Nie da się. Posiedźmy, poczekajmy. Z tych spotkań mamy jedną naszą nadzieję od Tego, który nas wysłał. To możliwe. Pomóżmy im założyć biznesy.

Leave a Reply