Umiaru

W dzieciństwie zbierałam naklejki z gum Turbo. Pamiętam, że mama dawała mi 20 groszy i szłam do sklepu obok domu, by kupić jedną. Pamiętam, że w dniu wielkiego święta dostałam coca-colę w szklanej butelce zwrotnej i słone paluszki. Maczałam je wówczas w napoju i obgryzałam lekko już miękką część. Pamiętam jak pierwszy raz byłam w McDonaldzie w Olsztynie – w podstawówce, z klasą na wycieczce. W zestawie Happy Meal znalazłam figurkę Snoopy’ego, która była moim skarbem przez lata. I te paczki słodyczy na święta Bożego Narodzenia schowane w barku. Decydowałam z namysłem, co dziś chciałabym zjeść. I tygodniami dawkowałam sobie przyjemność. Większości słodyczy z paczki nie jadłam nigdy poza tą właśnie okazją.

Ale pamiętam też Kinder Niespodzianki, na które zawsze patrzyłam, a których nie mogłam mieć. Klocki Lego – uwielbiałam budować z nich w domu u jednego z kolegów – nigdy nie było ich u nas. Albo wózek dla lalek, którego się nie doczekałam, bo tata przekonał mnie, że rower będzie fajniejszy. Pamiętam też lalki Barbie, którymi bawiłam się tylko u koleżanek.

W dzieciństwie nauczyłam się celebrować zdarzenia w jakiś szczególny dla siebie sposób. Niekoniecznie drogi. Niekoniecznie rozrzutny. W dzieciństwie nauczyłam się, że na pewne rzeczy trzeba poczekać. Czasem bardzo długo. I jeszcze, że są takie, których nigdy mieć nie będę. I że nie ma w tym nic tragicznego. Zwyczajnie, tak jest. To, co mam, w zupełności wystarczy do radości. Tak wytłumaczyłam sobie brak. Tak uczyłam się umiaru.

Dziś, jako mama, w świecie wielkiego pożądania i wielkiej dostępności, stoję przed trudnym zadaniem. Bo chciałabym nauczyć moich synów tej prostoty, którą sama wyniosłam z domu. A świat do nich krzyczy, że jest więcej. I próbuje im wmówić, że bez tego więcej będą nieszczęśliwi.

Nasi synowie nie oglądają ani telewizji, ani bajek. Nie widzą reklam ani tego, co można dziś mieć. Ale chodzą ze mną do sklepów albo podpatrują, co mają inne dzieci. I tego jest mnóstwo. Kolejny samochodzik, kolejny dinozaur, kolejna książka, jeszcze jeden zestaw Lego. Kolejne miejsce, gdzie można pójść i coś zobaczyć, bawić się tam, czegoś doświadczyć. Następne propozycje zbierania czegoś. Prezenciki na każdym rogu, przy wielu okazjach. Bo to dzieci. Więcej i więcej. A przy każdych zakupach coś. Do picia, do jedzenia. Coś małego. Bo jest przy kasie, bo patrzy na nas i jest na wyciągnięcie ręki.

Stop. Wiele razy mówię stop. A czasem nie mówię. Ale męczy mnie to. Bo widzę, że gdy jesteśmy w Mozambiku, zabawką staje się każdy znaleziony patyk. A zabawa rodzi się w wyobraźni. I w Afryce mamy dużo rzeczy dla dzieci. Bo ciężko myślę nad rozwojem synków. Ale czasem, gdy Józio prosi mnie o pudełka po zjedzonych produktach spożywczych i robi z nich swoje cuda na podwórku albo w swoim pokoju, zastanawiam się po co to wszystko. I staram się myśleć coraz mądrzej nad doborem tego, co im kupuję.

Mozambik wstrzymuje mnie przed gromadzeniem. Raz, bo nie bardzo mam co tam kupić. Dwa, bo z Polski nie przywiozę wiele w kilku walizkach z potrzebnymi rzeczami. Trzy, bo widzę jak inni wokół mają mało i mi to prostuje zachłanne zachodnie myślenie. Poza tym nigdy nie wiemy jak długo zostaniemy w danym miejscu. Kiedyś na okoliczność możliwej przeprowadzki mieściliśmy się w jednym aucie, bo nie mieliśmy mebli. Dziś już nie. I trochę mi z tym niewygodnie, jakby ciężko. Dlatego przed każdym wyjazdem do Polski robię porządki, również w zabawkach. Razem z Józiem wybieramy, co oddamy komuś, kto też chciałby się pobawić. Lubię, że Józio, choć zabawek używa aż do ich rozpadu, nie trzyma się kurczowo każdej z rzeczy. Sam decyduje, czym mógłby się podzielić z innymi. Staramy się tak robić ze wszystkim, co mamy.

Nie chciałabym, by moje dzieci chciały tylko mieć. Z drugiej strony chcę sprawiać im radość. Obserwuję uważnie i słucham, co im się podoba. Ja zwykle jako dziecko dostawałam prezenty, które miały mnie rozwijać. I ja, mama, w pierwszym odruchu też chcę takie dawać swoim dzieciom. Ale wtedy przypomina mi się ta lalka Barbie (lub choćby jej podróbka), co to jej nigdy nie miałam i wtedy wracam do równowagi. Niech mają spełnione pragnienie.

Dlatego Józio na piąte urodziny dostał coś potrzebnego, coś rozwijającego i coś zupełnie zbędnego. Ale zbędnego z pozoru – bo czy słodycz płynąca ze spełnionego życzenia jest zbędna?

Równowagi nam, rodzice. Umiaru i mądrości w tej szalonej podróży – bo świat świeci, porusza się, wydaje dźwięki i ciągnie nasze dzieci. Może od czasu do czasu warto wyjąć mu baterie.

/ Jeśli moje pisanie coś wnosi do Twojej codzienności i chcesz wesprzeć mnie w tworzeniu dalszych tekstów, możesz postawić mi kawę na Buy Coffee To. Dziękuję za każdą! /