Wszystkie wasze domy

Dla pierwszej rodziny wybrałam coś ze swoich ubrań i jedną kapulanę. Mieliśmy też moskitierę, której już nie używaliśmy. I coś jeszcze, a! Butelkę dla dziecka. Spakowaliśmy wszystko w dużą torbę i podzieliliśmy się tym, co było nasze. Kto wtedy wiedział, że rok później będziemy budować domy zamiast przynosić po kilka znoszonych ubrań. Ależ ja to lubię! Tę Jego ekstrawagancję w miłości. I te zwykłe początki.

Nie wiem, co wówczas przyciągnęło nas do nich. Tak, Duch Święty. Ale w jaki sposób. Bo nie był to wyraźny głos, a jakby dostrajanie się. Szukanie porozumienia, aż do spotkania ich bezgłośnego wołania i odpowiedzi Tego, którego nosimy w nas.

Dalej.

Przed domem siedziały trzy kobiety, wokół nich dzieci. Nic nadzwyczajnego. Ale podczas tego spaceru prosiliśmy Ducha Świętego, by pokazywał tych, do których nas posyła. Przywitaliśmy je z oddali i mijając, modliliśmy się. Ale one wciąż wodziły za nami wzrokiem, a my wciąż wracaliśmy do nich spojrzeniami. Coś się tworzyło między nami. Aż oczywistym stało się, że one przygotowały dla nas przestrzeń. Nie wiedząc jeszcze, że tak naprawdę dla Tego, który nas do nich przyprowadził.

Bliżej.  

Przed domem siedziały trzy kobiety. Jedna starsza, mówiła najwięcej. Druga, bardzo młoda, z czołem zmarszczonym w ból, karmiła piersią dwutygodniowe dziecko. Trzecia, z dzieckiem kilkunastomiesięcznym siedziała w pewnym oddaleniu, bardziej przyglądając się naszej rozmowie, niż w niej uczestnicząc. I jeszcze kilkuletnia dziewczynka w porwanej sukience. Najbliżej nas. Z tą iskrą życia, na przekór faktom.

Nie mieliśmy pojęcia kim są, dopóki nie spytałam, gdzie urodziła – w domu, czy w szpitalu. (Odkąd jestem mamą, odkąd wiem, co to poród, podziwiam kobiety, które rodzą w Mozambiku. I chcę znać ich historie. I płaczę, że nie mają żadnego wyboru.)

Ale ona urodziła w buszu. Gdzieś w drodze do Pemby, podczas ucieczki z północnych rejonów kraju.

Przesiedleńcy. W ostatnim roku przybyło ich do Pemby tysiące. Szukają schronienia. Ratują połamane życia, bo nie ma już bliskich, sąsiadów, nieznajomych. Bo nie ma domów i dobytków. Mają tylko ból wszystkich swoich strat. I jeszcze strach o jutro.

Podczas naszej rozmowy z domu wyszedł starszy mężczyzna. Przyjechał razem z kobietami. Mężowie dwóch młodszych kobiet zostali na północy, ponieważ nie mieli pieniędzy na bilety. Te podrożały, odkąd ludzie ratują życie ucieczką.

Przyjechali z niczym, bez butów, w ubraniach, które akurat mieli na sobie. Ich domy i pola uprawne zostały spalone.

Zatrzymali się u starszej kobiety, która jest z nimi spokrewniona. Teraz w niewielkim domu będzie mieszkało osiem osób. Nie wiadomo jak długo. Nie ma oszczędności. Nie ma źródła utrzymania. Nie ma planu. Jest tylko nadzieja, że mężczyznom uda się uciec i dołączyć do rodziny w Pembie.

Często wracam do naszego pierwszego spaceru, bo to od niego Bóg zaczął realizację Swojego planu. Planu, którego my jeszcze wtedy nie znaliśmy. Ta rodzina miała gdzie mieszkać. Myśleliśmy więc, by wracać w odwiedziny i zobaczyć, co Bóg dalej zrobi. I właśnie przy okazji jednego z naszych powrotów, znaleźliśmy inną drogę do domu.

Od kilku dni noszę w sobie niezgodę. Dokładniej, od tamtego dnia, kiedy spotkaliśmy rodzinę przesiedleńców, przy drodze, może sto metrów od naszego domu. Między płotem a bambusowymi kijami rozciągnęli dwie plandeki, obok jedną niewielką moskitierę. Pod drzewem nerkowca rozpalają ognisko, gdzie gotują. Bo cień i wiatr. Tam też spędzają długie dni bez planu. Teraz to ich dom.

Bardzo często, gdy jestem w swoim, myślę o nich. O tym, że śpię na łóżku w czystej pościeli, a oni na ziemi. O tym, że nam w nocy za gorąco i musimy używać wiatraków lub klimatyzacji, a im za zimno i nie mają czym się przykryć. O tym, że Jo ma książki i zabawki, a tamte dzieci nie mają nawet ubrań. O tym, że choć jemy skromnie, to różnorodnie i zawsze, gdy jesteśmy głodni. A oni czasem mają ryż od sąsiadów, bo nie ma ich na liście rodzin, które potrzebują pomocy. Czasem, gdy o nich myślę, idę z Jo do pokoju, z okna którego widzimy fragmenty plandek. Wiem, że oni tam są i modlimy się o nich.

Odwiedzamy ich też co jakiś czas i przynosimy rzeczy, których potrzebują. Uciekli z wyspy, gdzie mój mąż pomagał w dystrybucji żywności. Rok temu całkowicie zniszczona przez cyklon, w tym roku całkowicie spalona. Nie mogę uwierzyć, że komuś może być tak źle. Moja empatia jest za krótka. Moja pojemność na nieszczęście za ciasna. To nie tylko ból ich wszystkich strat. To sytuacja bez wyjścia. Trwale skomplikowana.

Ale, Jezus. Tą odpowiedź mamy dla nich. Bez żadnych złożonych wyjaśnień, których nie mielibyśmy nawet, gdybyśmy uznali, że trzeba się jakimiś podzielić. Jezus, który ma Siebie dla nich, Jedyne rozwiązanie. I nie chodzi o to, że On jest rozwiązaniem, co znaczy, że zamieszkają w domu z widokiem na ocean i już nigdy nie będą głodni. Nie możemy im tego obiecać. Ale, On wystarczy. Chociaż oni potrzebują jeść, potrzebują domu, pracy – my możemy obiecać im Jego. I wołać do Niego. I zapoznać ich z Nim. Bo nasza pomoc ma granice. Jak nie pieniędzy, to w końcu czasu. A On z nimi zostanie. Tej samej nocy – czy będzie dla nich zimna, na gołej ziemi, pod plandeką, czy upalna, w ładnym domu z klimatyzacją.

Jednak mam w sobie niezgodę. Bo patrzę na Jo, szczęśliwego chłopca, który nie zna smutku i braku i myślę, że on nic nie zrobił, by tak żyć, a tamte dzieci też nie zrobiły nic, by tracić wszystko zanim jeszcze wiedzą, że coś mają. A jednak on patrzy z mamą przez okno ładnego domu na czubki plandek, przy których muszą bawić się tamte dzieci. I nie da się z tym nic zrobić, jak tylko wołać: Jezus. Tego mogę go nauczyć.

Napisałam o tym pod koniec grudnia 2020 roku, wciąż nawet nie mając pomysłu i, co ważniejsze, przestrzeni w sobie, by zbudować choćby jeden dom. Ale to moi przyjaciele i znajomi zaczęli wysyłać wiadomości: zbudujmy im dom, ile kosztowałoby zbudowanie im domu, ile kosztują materiały budowlane w Mozambiku, chciałbym dorzucić coś o siebie. I to oni tej przestrzeni we mnie pozwolili rosnąć, aż do chwili, gdy oboje z mężem byliśmy gotowi na podjęcie tego wyzwania. W styczniu 2021 stanął pierwszy. W grudniu 2021 skończyliśmy budować szósty.

Sześć domów w Pembie służy trzynastu rodzinom, które domów nie miały. Wszystkie wasze domy. Wasze, bo jest Was siedemdziesiąt osób, które wsparły finansowo budowę domów w Mozambiku w tym roku. Wasze, ale oddane bez żalu, ba!, z radością, tym, co nie mieli się gdzie podziać. Toż to Królestwo Boże, które jest blisko!

Dziękujemy. Bez Was wciąż przynosilibyśmy im po kilka trochę znoszonych ubrań.

Jeśli chcesz dołączyć do budowania domów w Mozambiku, tutaj znajdziesz szczegóły.

Leave a Reply