Zawołaj

Często wracam myślami do dnia, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam na własne oczy to, o co się modliłam. To było podczas moich pierwszych i ostatnich kolonii, na które pojechałam w góry. Byłam wtedy, jeśli pamiętam dobrze, w szóstej klasie podstawówki. Nie sądziłam, że zniosę ten wyjazd tak źle. Po raz pierwszy wyjechałam gdzieś bez rodziców czy braci i z moimi emocjami stało się coś, nad czym nie byłam w stanie zapanować. To nie była smętna tęsknota za domem. To była rozpacz, gotowa poruszyć niebo i ziemię, by wrócić do bliskich.

Pamiętam siebie stojącą w długiej kolejce do budki telefonicznej w małym Murzasichlu, by choć przez chwilę porozmawiać z rodzicami. Pamiętam, jak wydałam wszystkie swoje pieniądze na króciutkie rozmowy przez telefon komórkowy, który jako jedyna miała najstarsza dziewczyna w naszej grupie (wówczas połączenia były bardzo drogie). Pamiętam w końcu jak chodziłam wciąż do sąsiadów, którzy mieli telefon stacjonarny, by móc porozmawiać z rodzicami. I pamiętam, że dzwonili raz dziennie. I że tego dnia już dzwonili, więc nie było możliwe, że zadzwonią znów.

Tamtego dnia z powodu, którego już nie pamiętam, moja rozpacz obfitowała. Trudno opisać, jak to we mnie działało, ale to było jak rozrywane żywcem serce i łzy, które nie przestawały płynąć. Wiedziałam, że to irracjonalne, ale i tak nie umiałam nad tym zapanować. Pamiętam, jak wyszłam na balkon i chodziłam w tę i spowrotem, szukając rozwiązania. I nagle moje serce znalazło Jego. Znałam Boga wcześniej, to nie było nasze pierwsze spotkanie. Nie znałam Go jednak jako Tego, z którym można być w żywej i intensywnej relacji. Zaczęłam prosić Boga, by rodzice zadzwonili raz jeszcze tego dnia. Wiedziałam, że to zwyczajnie niemożliwe. Korzystaliśmy z grzeczności sąsiadów i naprawdę ten jeden telefon dziennie to było w drodze wyjątku bardzo dużo. Ale ja wiedziałam, skądś wiedziałam, że nie ma możliwości, by Bóg zawiódł. Chodziłam po tym balkonie i mówiłam Mu, że wiem, że On może to zrobić. Że odpowie. To było coś tak płonącego we mnie. Przekonanie małej dziewczynki, która chwyciła się rękawa Jezusa i nie zamierzała puścić. Nie z zuchwałości, ale z przekonania, że nie jest możliwym, by Ten, którego zna, zostawił ją bez ratunku.

Pamiętam jak zauważyłam, że wewnątrz domu zaczęło się robić jakieś zamieszanie. Ktoś wskazał na mnie, a potem inna osoba przyszła mi powiedzieć, że dzwonią do mnie rodzice. Pobiegłam do sąsiadów, do telefonu. Jeszcze w jakimś ferworze i zgiełku jedni mówili, że tak, jest telefon, a inni, że nie, nie ma. Ale ja wiedziałam, że jest. I że tylko On mógł to zrobić. Tamtego dnia miałam swoją wymodloną rozmowę z rodzicami.

Bardzo często wracam do tamtego wspomnienia i tamtej determinacji. Do tego czystego wołania o Jezusa, który nie zawodzi. O którym jest napisane, że niemożliwym jest, by zawiódł.

Bardzo często myślę o tym, co się zdarzyło i to mnie upraszcza. Pośród tych wszystkich schematów dosięgania Boga przypominam sobie, że to jest proste. Zawołać. Zrobić w sobie miejsce na Niego. Uznać swoją bezradność. I Jego wielkość. Przyjść do Króla z niepewnością swoich okoliczności i pewnością Jego samego. Uwierzyć Mu. I według tej wiary postąpić. I trwać w wierzeniu Temu, który może wszystko.

Przypominam sobie, jak mało wtedy wiedziałam o Bogu, jak mało Go znałam. Ale to nie było żadnym murem między nami. I po latach wspólnego chodzenia zachwyca mnie On tym bardziej.

Zawołaj Go. Tak jak stoisz.

Jest niemożliwym, żeby zawiódł.

Leave a Reply