Zostań ze mną

Zadziwiające, jak dźwięk może być precyzyjny. I na jak długo w nas pozostać. Nawet teraz, gdy piszę, mogę go przywołać. Dźwięk umieszczony w kontekście. To był jeden z tych poranków, kiedy trudno sobie przypomnieć, gdzie się jest. Było gorąco, skórę miałam lepką. Bolały mnie plecy od nierównego i twardego podłoża. Musiało być wcześnie, bo długo zajęło mi otwarcie oczu.

To było drapanie paznokciami niewielkich rączek o tropik namiotu. Towarzyszyły mu szepty i przytłumione wybuchy śmiechu. Dokładnie takie same jak polskich dziewczynek, gdy rozmawiają o chłopcach stojących nieopodal. Tylko polskie dziewczynki o tej porze jeszcze śpią. Otworzyłam oczy. Było chwilę przed czwartą. Leżałam na wznak, zamknięta w dusznej przestrzeni mojego namiotu, gdzieś w pobliżu Chiure, w dalekim Mozambiku. Jest szansa, że w Polsce padał wtedy śnieg.

Poprzedni wieczór był obrazem.

Dwie drobne ręce, napięte i wyciągnięte ponad głowy innych, wyraźnie próbowały mnie dosięgnąć. Nachyliłam się i pozwoliłam, żeby kilkuletnia dziewczynka objęła moją twarz. Patrzyła mi pewnie w oczy i uśmiechała się. Gładząc mnie po policzkach, powtarzała słowo, którego nie znałam. Poprosiłam kogoś obok o tłumaczenie. Mówiła, że jestem ładna.

Gdyby to był film, teraz grałaby muzyka, a oddalająca się kamera pozwoliłaby zobaczyć, że stałyśmy w gwarnym tłumie kilkudziesięciu osób. W jednym momencie działo się wiele osobnych historii, ale dla nas dwóch była tylko nasza, jakbyśmy zostały zupełnie same. Przyleciałam do Mozambiku, żeby dawać. Szybko jednak odkryłam, że to, co jest moją siłą w moim kraju, bywa bezużyteczne w innych okolicznościach. Ta czarnoskóra dziewczynka zamykając moją twarz w swoich dłoniach, uczyła mnie kochania.

Nie zabrałam ze sobą właściwych słów. Te polskie i angielskie, nawet francuskie, nikomu nie były potrzebne. Dziś myślę, że to bardzo dobrze. Został nam język czasu. Nim nie można nikogo oszukać.

Dzieci towarzyszyły nam wszędzie. Nie kilkoro. Jakaś czterdziestka na pewno. Gdy wychylałam głowę z namiotu, najpierw widziałam uśmiechnięte twarze, wyczekujące, aż wyjdę. Przy rozpakowywaniu bagaży, bacznie śledziły każdy nasz ruch. Tak samo podczas rozbijania namiotów, gdy odpoczywaliśmy i jedliśmy. A gdy zdarzało nam się iść, wkładały swoje rączki w nasze puste dłonie. Jedno przez drugie.

Tamtego wieczora było bardzo ciemno. Lubię, że w afrykańskiej wiosce noc naprawdę jest nocą, a niebo zachłystuje się gwiazdami. Nie ma latarni, sztucznych świateł w oknach domów, nie da się żyć nocą. Latarki wyznaczały nam drogę. Było tłoczno. Tak jest, gdy przyjeżdżają z filmem do wioski.

Kurz udręczał swoją wszechobecnością. Odkryłam, że tam, gdzie nie myjesz się przez dwa dni, a toaletą jest dziura w ziemi, pojawia się w tobie pewna granica. Zanim ją przekroczysz, ciągle próbujesz utrzymać dłonie i stopy w czystości, wyciągać brud zza paznokci, otrzepywać się z piachu przyklejonego do spoconego ciała, czesać włosy. Powtarzasz te czynności w kółko i nic się nie zmienia. Tyle, że jesteś zajęty sobą. Blisko tej granicy narasta w tobie niezgoda. Towarzyszy jej napięcie. Pojawia się wyczerpanie. Tuż przed jej sięgnięciem – bezradność. Ale za nią zaczyna się wolność.

Podobnie bywa, zanim zdecydujemy się przyjść do Niego. Gdy stajemy w miejscach, których sami nie wybraliśmy. Wobec okoliczności, które do nas przyszły. Podejmujemy próby powrotu do równowagi, skupieni na sobie, aż wyczerpani przyznajemy, że nie damy rady. I wtedy zdarza się bezradność. Najlepsze, co może nas spotkać w przychodzeniu do Boga. Za nią jest już wolność.

Siedząc w wąsko zaciśniętej capulanie (kawałek materiału zawiązany wokół bioder, który układa się w spódnicę sięgającą za kolana) na twardej ziemi, cieszyłam się ich obecnością.

Jedna z dziewczynek opierała policzek o moje ramię. Młodszą trzymałam na kolanach. Kolejne siedziały jedna przy drugiej wzdłuż moich nóg wyciągniętych prosto na ziemi. Każda musiała mnie dotykać. Jeden z chłopców ułożył swoją głowę na moich nogach i zasnął. Któraś z dziewczynek głaskała mnie po głowie.

Co kilkanaście minut byłam zmuszona zmieniać pozycję, bo drętwiały mi ręce i nogi. W ten sposób przerywałam błogi bezruch, w którym trwało kilkoro poopieranych o mnie dzieci. One przy tej okazji lekko się przemieszczały i znowu przez kilkanaście minut patrzyliśmy na film opowiadający historię Jezusa Chrystusa.

Co jakiś czas odwracały do mnie główki, szukając w ciemności mojego spojrzenia. Na jedną chwilę chciały uwagi całego mojego świata. Po jedną z dziewczynek przyszli rodzice, żeby zabrać ją na kolację. Objęła mnie w pasie i ze wzrokiem utkwionym w ziemię odmawiała rodzicom ruchem głowy. Stali tak nad nami kilka minut, powtarzając prośbę wielokrotnie, aż w końcu odeszli bez niej.

W tamtej mozambijskiej wiosce każde z dzieci powtarzało zostań ze mną, nie używając ani jednego słowa.

Poprzedni wieczór był obrazem.

Zobaczyłam tam Jezusa. Był w tłumie dzieci, wyczekujących spotkania. Szukał mojego spojrzenia, gdy one go szukały. Patrzył pewnie w moje oczy oczami tamtej dziewczynki i był mną zachwycony. Przez objęcia dzieci i trwanie w bliskości uczył mnie najprostszego kochania. Ale najpierw czekał, aż przestanę próbować zadbać o siebie sama. Aż zrezygnuję z porządkowania rzeczywistości. Czekał, aż dotrę do granicy i oddam Mu całą uwagę. I spotkam się z Nim. Jak Maria, której potrzeba było tylko jednego. Siedzieć u Jego stóp. (Łuk. 10:38-42)

Tego czasu nikt nam nie zabierze.

Leave a Reply