W Mozambiku jest niewygodnie. Nigdy wcześniej w ten sposób o tym kraju i sobie w nim nie myślałam. Ten wniosek zrodził się może dwa tygodnie po przylocie do Polski. Przy kolejnym wspólnym śniadaniu, gdy trud ostatnich miesięcy był już tylko bezpiecznym wspomnieniem. O tyle bezpiecznym, o ile był daleki w tym momencie. I o tyle niebezpiecznym, że bez przeanalizowania i ustawienia siebie na nowo wobec niego nie byłabym w stanie wrócić.
W Mozambiku było mi ostatnio wyjątkowo niewygodnie. Gdy tylko przyleciałam, pogryzły mnie robaki i nie mogliśmy się ich pozbyć z materaca i ubrań przez kilka tygodni. Pierwszą noc spędziliśmy w nowym domu, a kolejną już w hotelu, próbując oczyścić dom. Dwa dni później musiałam iść do lekarza, pogryziona i opuchnięta na szyi, klatce piersiowej i brzuchu. Jakiś czas później zaszłam w ciążę, co nas bardzo ucieszyło. Jednak pierwsze trzy miesiące były dla mnie bardzo emocjonalne (burza hormonów, jak podejrzewam) i depresyjne. Pierwszy raz od czasów nastoletnich zmagałam się z myślami o bezsensie wszystkiego, co robię i tego, kim jestem. Jednocześnie liczne infekcje spowodowały, że byłam zmuszona przyjąć kilka antybiotyków w pierwszym i drugim trymestrze ciąży. Tony w międzyczasie trzy razy chorował na malarię. Wciąż psuł nam się samochód. Mieliśmy nieustające braki finansowe. To z kolei mocno ograniczyło naszą służbę, jakby sam wymiar niedomagania fizycznego nie był wystarczająco trudny.
W Mozambiku jest niewygodnie. O tym jeszcze nie myślałam ostatniego poranka, jaki tam spędziłam przed wylotem do RPA. Było mi dobrze. Nie dlatego bynajmniej, że tak dzielnie uporałam się z wszystkimi przeciwnościami. Było mi dobrze, że wyjeżdżam. Że odpocznę. Odetchnę. Zbiorę się od nowa. Nasycę ludźmi i jedzeniem. Spotkaniami i chłodem. Przebywaniem i czystością. I gdy tak rozmyślałam, że Polska to będzie czas o zaspokojeniu swoich potrzeb i robieniu dla siebie miłych rzeczy, czego bardzo mi brakowało, Bóg odwrócił moje myślenie.
To jest dobre, ale to nie jest rozwiązanie – nasycenie się komfortem. Czas w Polsce to mają być wakacje od siebie. Odklejanie się od swoich potrzeb. Od swojej duszy. Od swojego życia. Inaczej trudno będzie wrócić. Inaczej trudno będzie dalej iść za Jezusem.
Ulga. O dziwo, ulga. Ulga z wolności od siebie samej.
I jeszcze te słowa François Fenelon, do których wróciłam właśnie tamtego ostatniego poranka: “Przychodź często do Boga, aby po prostu usiąść w Jego obecności i odnowić się. Nic nie jest tak ważne jak pokora serca i oderwanie od własnego zdania i woli.”
To jest tak niepopularne. Przecież dzisiaj “moje” zdanie i “moja” wola są wszystkim. Są wyznacznikiem. Najwyższą świętością. Prawem. Przywilejem. A jednak to oderwanie od nich jest prawdziwą wolnością.
Gdzieś w Mozambiku w tych ostatnich trudnych miesiącach zgubiłam się. Niedogodności spowodowały, że zaczęłam chcieć życia na takim samym poziomie jak w Polsce. Mieć ten sam komfort. Mieć ten sam spokój wynikający ze sprzyjających okoliczności. Mieć takie samo życie. I z tych pragnień urodziła się frustracja. Przewlekłe niezadowolenie.
Ale przecież to Mozambik. Dotarło to do mnie dopiero później, podczas jednego z miłych i pysznych śniadań w Polsce, na które tak czekałam. Tak samo jest, gdy jadę na biwak. Nie oczekuję wówczas wykrochmalonej białej pościeli ani wanny, w której będę spędzać wieczory. Kiedy i jak to się stało, że zaczęłam oczekiwać od Mozambijczyków, by zachowywali się jak ludzie z Zachodu? Jak to możliwe, że zaczęłam chcieć świeżego nabiału, pełnoziarnistego chleba, pewności co do świeżości mięsa, elektryka, który przychodzi tylko raz i zna się na swojej pracy, punktualności i wielu innych, przecież małych rzeczy? Kiedy to się stało uciążliwe, że nie ma rodziny, przyjaciół, dobrej edukacji dla dziecka, opieki medycznej na europejskim poziomie?
Jak to się stało, że zapomniałam, że jest cena, którą płaci się za podążanie za Jezusem?
W Mozambiku jest niewygodnie. I to jest normalne.
“Następnie zwrócił się do wszystkich: Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się wyrzeknie samego siebie, bierze swój krzyż na siebie codziennie i naśladuje Mnie. Każdy bowiem, kto chciałby ocalić swoją duszę, utraci ją, każdy zaś, kto utraci swoją duszę dla Mnie — ocali ją. Bo cóż za korzyść odniósł człowiek, który zdobył cały świat, a siebie zgubił lub zatracił?” Łukasza 9:23-25 SNP
Zapomniałam o cenie, jaką płaci się za podążanie na Jezusem. Że jest cena. Że czasem to nasze życie.
Pamiętam dłuższe czasy i krótsze momenty, kiedy to wszystko nie miało znaczenia. Kiedy rzeczywistość Bożego Królestwa była tak realna, że bez problemu sięgałam do jego zasobów, które się nie wyczerpują. Ale kiedy ten świat staje się dla nas bardziej realny niż Królestwo Boże, wówczas wkraczamy w ograniczoną dostępność jego zasobów. Wówczas żyjemy według jego standardów. Wówczas chcemy też jego komfortu. A gdy go nie mamy, rodzi się frustracja.
Odklejać się od tego świata, od swoich potrzeb, od siebie. I iść za Jezusem. Lekkim krokiem. I płacić cenę z radością. Żyć w rzeczywistości Królestwa. Niech tak mi się stanie. I Tobie. Niech tak trwa.