Pewnego razu w wiosce

Nie widziałam ich od trzech miesięcy, a one takie same. Prawdziwe. To lubię najbardziej w spotkaniach z nimi. Są takie, jakie są. Przynoszą ze sobą sprawy, którymi akurat żyją. Mówią o nich. A nie zawsze tak tu jest. Częściej nie.

To zasługa misjonarki, która spotkania z kilkoma kobietami z wioski rozpoczęła ponad cztery lata temu. Wracała regularnie. Słuchała. I siadała z nimi na ziemi. Tak otworzyła sobie do nich drogę. I każdemu, kto na krócej lub dłużej dołączał do spotkań. Jak mi.

Tamtego dnia ona oczyszczała ich paznokcie zmywaczem, ja malowałam, a one – przyjmowały. Myślałam o tym, kto ostatnio był dla nich dobry? Kiedy mogły usiąść i nie pracować dla kogoś? Dla dzieci? Dla mężów? Tracić czasu tylko dla siebie.

Najpierw zapytałam, co najbardziej lubiły w tych spotkaniach, które już nie wrócą w takiej formie. Będziemy odwiedzać je raz w miesiącu.

Mama A. powiedziała, że nie wiedziała wcześniej, która to litera A, a która B, a teraz już wie. I inne też zna. I że umie je napisać. Mama M. lubiła opowieści o Jezusie. I razem szyć. Mama R., że mogła wyrwać się z domu na ten czas, który był tylko dla niej. A mama W. najbardziej lubiła te spotkania, na których można było coś zjeść.

Potem spytałam, kim dla nich jest Jezus. Pytałam kim jest osobiście, dla każdej z nich. Nie miałam na myśli żadnej prawidłowej odpowiedzi. Chciałam znać szczerą. Kim On jest po tych czterech latach wspólnych spotkań. Czy prorokiem? Czy Bogiem? Czy zbawicielem? Czy przyjacielem? Czy jednym z bohaterów Biblii? Albo Koranu?

Ale chyba jednak otrzymałam definicję, nie serce. Pytałam moim nieidealnym portugalskim. Starszą kobietę, która również portugalskiego nie zna dobrze. Ona z kolei tłumaczyła moje pytanie kobietom, które znają tylko język makua. Co my między sobą rozumiemy, to tylko Duch Święty wie. I wierzę, że dopowiada, czego nie da się objąć słowami i znaczeniami zagubionymi podczas zmian z jednego języka na drugi, z jednej kultury na drugą.

“Zbawcą”, odpowiadały najczęściej. I zwykle można było podejrzewać ze sposobu mówienia, czy tym zbawcą jest dla niej, czy dla kogoś innego. Tylko mama R. przewracała oczami i to przewracanie oczami bardzo cenię. Bo to jej dusza tak samo jak te oczy się przewracała. A ona tego nie ukryła.

Gdzie się nie pojawimy, mamy tę samą wiadomość. O nierozsądnej miłości, która Boga zaprowadziła na krzyż. O doskonałej ofierze Jezusa, która raz na zawsze zapłaciła to, co człowiek winien poprzez popełniany grzech. O nowym życiu w wolności, które zaczyna się zaraz po tym, kiedy damy temu wiarę. Mamy tę samą wiadomość, ale za każdym razem wyjaśniamy ją inaczej.

I właśnie wtedy, gdy mama R. przewróciła kilka razy oczami, mogłyśmy tę wiadomość jeszcze raz powtórzyć. W taki sposób, w jaki w tym momencie potrzebowało kilka kobiet w północnym Mozambiku: “Krew kury nie wystarcza, żeby zapłacić za grzechy.” Tak samo tłumaczył ewangelię autor listu do Hebrajczyków: “Bo jest niemożliwe, aby krew cielców i kozłów zmazywała grzechy.” (Hebr. 10:4) Bo tak samo jak w tamtym czasie i tamtej kulturze, i dzisiaj w Mozambiku ludzie mają pojęcie o składaniu ofiar i przelewaniu krwi. I do tego pojęcia trzeba się odnosić, żeby być zrozumianym. I wyjaśniać, że krew zwierząt nie wystarcza, żeby zapłacić grzechy. Krew Jezusa wystarczyła. Za wszystkie grzechy wszystkich ludzi, na zawsze. Doskonale.

Lubię, jak Duch Święty podpowiada, co mówić i komu. Z Nim swobodniej nam w niemożliwym.

Leave a Reply