Zapatrzenie, które ratuje

Jest gorąco i duszno. Chronię się przed słońcem pod drewnianą wiatą z dachem pokrytym trawą – gazebo. I obserwuję ptaki. Tak spędzam czas z Jezusem. Jest rok 2016. Jeszcze nie wiem, że w najbliższych godzinach Bóg przekalibruje mi serce i Mozambik stanie się moim domem. Jeszcze nie wiem, że za rok tu zamieszkam. Jeszcze za wcześnie, by domyślać się przyszłego męża, którego już przecież poznałam. Nic nie wiem też o Jo, który pojawi się w naszym życiu za trzy lata. Jeszcze nie ma obietnicy. Jeszcze nie ma jej spełnienia. Jeszcze za wcześnie na życie w niej. Ale jest Jezus, moja stała.

Wcześniej tamtego i poprzedniego roku Bóg zapowiadał zmiany. Ale nie przyszły one jako zapowiedź. Przyszły jako niewygoda. Niezgoda na życie bez znaczenia, w którym tylko ja jestem ważna. I pojawiło się pragnienie. Na początku bez kształtu, bez wyobrażeń. Pragnienie życia w takiej więzi z Chrystusem, żeby nikt nie mógł jej przeoczyć. Żebym ja sama stała się niewidoczna. Żeby został tylko On. I tak pojawiały się sny, coraz wyraźniejsze. O kochaniu drugiego człowieka.

Znacie to, gdy serce cieszy się na nowe, które nadchodzi? Tę ekscytację, gdy Bóg się porusza? To tchnienie w środku, bo Bóg zdradza nam swoje marzenie o nas? I nogi, które drżą, bo to wszystko jednak inne i niemożliwe? Tak było i ze mną. I wtedy, gdy Bóg po raz pierwszy powiedział, żebym leciała do Mozambiku. I wtedy, gdy zrobił mi z Mozambiku dom, choć przecież po trzech tygodniach pobytu tam wróciłam do Polski. I jeszcze wtedy, gdy zapowiedział, że będę tam mieszkać. Ale w tamtym czasie Bóg zrobił coś jeszcze. Wziął wszystkie te obietnice i odłożył je na bok.

Gdy żyjesz życiem niemożliwym z Jezusem, chodzisz po wodzie. Tak jest. Tak się czujesz. Do tego miejsca prowadzą wszystkie sytuacje, w których się znajdujesz. Nie ma gruntu, który podtrzymałby cię w razie upadku. Zostaje tylko patrzenie w oczy Jezusa, które utrzymuje cię na powierzchni.

Dlatego Bóg uczył mnie chodzić po wodzie przy brzegu. I nie, że tam już stąpałam po wodzie. Tam chodziłam w niej po kostki. Potem po kolana. Później po pas. Na nowej wysokości nowe wyzwania. Myślenie nielogiczne. Zostawianie zabezpieczeń. Najpierw porzucenie pewnej pracy, przeprowadzka do innego miasta i praca w fundacji, która edukowała i pomagała osobom pokrzywdzonym przestępstwem handlu ludźmi. Potem trzy tygodnie w Mozambiku i jakieś nowe przestrzenie w sercu i w myśleniu. I trud, by usiedzieć w jednym miejscu. Wołanie o więcej Jego. Spotkania bez liczenia czasu. Bez opamiętania. I obietnica rychłego powrotu.

To punkt, w którym nie dało się iść w wodę po szyję. To punkt, w którym trzeba było iść po wodzie. Bez pracy. Bez pieniędzy. Bez planu. Do kraju nieznanego. Do ludzi, których kochanie później okazało się znacznie trudniejsze niż na początku. To wtedy Bóg zrobił coś jeszcze. Wziął wszystko, co mi obiecał i odłożył na bok.

Zobaczyłam siebie, która stoi na powierzchni wody. Zobaczyłam Jezusa, który był na tyle blisko, bym mogła rozpoznać Jego twarz i na tyle daleko, by nie chwycić mnie, gdybym zaczęła tonąć. Tak byłam. A On wytłumaczył, że żadna z obietnic nie spełni się w drodze do tej obietnicy, jak zwykliśmy myśleć – marzenie, wizja, plan, działanie, ewaluacja, i od nowa. Obietnice spełniają się w drodze do Jezusa.

Mówił, że na powierzchni mogę utrzymać się tylko na jeden sposób – wpatrzona w Niego. Bardziej niż w to, czego pragnę. Bardziej niż w to, co obiecał. Bardziej niż w to, co dzieje się wokół.

Na polu misyjnym ekscytacja obietnicy mija. Może stać się wszystkim. Trudem. Znojem. Samotnością. Zawodem. Zranieniem. Poczuciem niewystarczalności. Poczuciem braku przynoszonej zmiany. Aż po bezsens obecności.

Na polu misyjnym ekscytacja obietnicy mija. Może stać się czymś doskonalszym. Ekscytacją obietnicy spełnianej. Pomimo trudu i znoju. Pomimo samotności. Zawodu i zranienia. Pomimo niewystatczania. Pomimo własnych lub cudzych ocen o braku przynoszonej zmiany. Aż po trwałą obecność tylko z jednego powodu. Bo Jezus.

Jest chłodno. Siedzę na wersalce w domu moich rodziców. W pokoju obok mój mąż usypia Jo. Jest czerwiec 2021. Przylecieliśmy z Mozambiku dwa miesiące temu. Tam mieszkamy. Tam kochamy. Tam opowiadamy o Jezusie. Tam budujemy domy dla przesiedleńców. Tam pomagamy w leczeniu. Ubieramy. Karmimy. Tam cieszymy się i płaczemy. Tam jesteśmy odważni i często się boimy. Tam jest nam najlepiej na świecie i stamtąd czasem chcemy wyjechać na zawsze. Tam niedługo wracamy. Bo Jezus. Jedyna stała. Ważniejszy niż obietnice. Ważniejszy niż dokonania. Ważniejszy niż dziennik aktywności. Ważniejszy niż to, co nam się przytrafia. Jedyny, dla którego warto wszystko stracić.

Tekst powstał na zaproszenie Wyjdź z łódki.

Leave a Reply