6/ Droga do Mozambiku

Byłam na swoim miejscu. Kochałam na pełen etat. Niedoskonale, ale zawsze patrząc na Jezusa. Szybko jednak zauważyłam w sercu pragnienie czegoś więcej. Trudno o tym opowiedzieć. Dopiero co przyjechałam do Łodzi, wywracając swoje życie do góry nogami. Tylko dla Niego. Ale to, co płonęło w środku, było o kochaniu. O czymś jeszcze nowym dla mnie. W tamtym czasie coraz częściej wracały myśli o misjach.

I pośrodku tego nowa. Pierwszy raz zapisałam ją w kalendarzu 14 lutego 2016. “Jeszcze w tym roku pojadę na misje do Mozambiku. Co to?”

Nie chciałam tam lecieć. Kiedy myślałam o samotnej podróży do Afryki, pojawiało się obezwładniające uczucie stresu zlokalizowane w brzuchu. Powtarzałam sobie, że przecież nic nie muszę. Że jeśli źle mi z tą myślą, mogę ją zostawić. Ale nie tak umówiłam się na życie z Bogiem. Chciałam być cała Jego, bez względu na koszt. Podejmowałam więc tę myśl od czasu do czasu, ale za każdym razem odkrywałam to samo – Bóg mnie tam woła, a ja się boję. Pamiętam dobrze ciemność mojego mieszkania i szeroko otwarte oczy. Noce, w środku których budziłam się nagle z poczuciem, że spadam. Bez gruntu pod stopami i z pytaniem: czy już jestem w Mozambiku i czy to na zawsze? Pamiętam dobrze, że ogarniało mnie wtedy przerażenie. Poczucie, że nie kontroluję swojego życia.

Jednej z takich nocy przyśnił mi się sen. We śnie była noc. Spałam w pokoju, gdzieś w Mozambiku. Nagle wbiegło tam kilkoro dzieci, które zaczęły ściągać mnie z łóżka i mówić, bym poszła z nimi modlić się o kogoś. Nie udało im się mnie przekonać, więc wybiegły z pokoju, a ja zostałam z myślą, że jestem bardzo zmęczona i że nie dam rady wstać. Wtedy usłyszałam głos Boga: “Masz prawo odpoczywać, spać w nocy. Przecież noc jest od spania, a ty jesteś zmęczona. Możesz z nimi nie iść, ale wówczas nie zobaczysz, jak Ja działam.”

Gdy rano się obudziłam, było dla mnie jasne, że lecę. Nie dlatego, że muszę. Dlatego, że chcę oglądać Jego działanie. Z tą decyzją przyszła też odwaga – zupełnie z łaski, od Niego. Jednej nocy nie zmieniły się okoliczności. Nie nabrałam wprawy w dalekich samotnych podróżach na inny kontynent, nie wpłynęło na moje konto kilka tysięcy złotych, których potrzebowałam na wyjazd. A jednak niespokojne noce się skończyły. Tamta myśl zapisana w kalendarzu stała się moim przekonaniem.

Zawsze dziwią mnie Boże sposoby działania. W tamtym momencie już wiedziałam, że lecę. Nie myślałam o tym, że jeszcze nie wysłałam zgłoszenia do bazy w Pembie, gdzie Bóg mnie wołał. I że jeszcze nikt nie wyraził zgody, żebym tam była. Nie myślałam o wizie, ani o pieniądzach, których nie miałam. Nie myślałam o tym, czy dostanę wolne trzy tygodnie w fundacji, w której pracowałam. W moim sercu wiedziałam – lecę. I nadal się bałam. Ale mając pewność, że to Bóg mnie tam zabiera, mogłam podejmować kolejne kroki, wierząc, że On sam tego dokona. Pomimo moich trudnych emocji.

I w tym miejscu mojej bezradności Bóg uczył mnie jednego. Kiedy otrzymujemy obietnicę, ciągle musimy mieć oczy wpatrzone w Jezusa. Nie trzymajmy się jej bardziej niż Jego. Bo przewrotnie, w tym oczekiwaniu na jej spełnienie, nie ona powinna być naszym punktem skupienia, ale On. To w naszej drodze do Niego spełnia się każda.

Bóg dobrze się zajął moimi potrzebami. O tym, jak zapłacił ze tę podróż piszę tutaj. A o tym jak starczyło mi odwagi i ludzi, tu

Kilka miesięcy później wylądowałam w Mozambiku. To były prawie trzy tygodnie kochania i przekraczania siebie. Znów, tak jak i w Indiach, gdy już nie starczało moich sił i możliwości, przychodziłam do Niego pewna, że Jego sił i możliwości wystarczy. Że łaski wystarczy.

Kilka dni przed powrotem do Polski Bóg powiedział, żebym przestała robić rzeczy, a zaczęła tylko z Nim być. Czułam się z tym niekomfortowo, ponieważ miałam poczucie, że przyjechałam działać. Jakbym musiała zapłacić swoimi rękoma za miejsce, które zostało mi dane w bazie misyjnej. Jakbym musiała wykonać mierzalne zadania, o których potem łatwo opowiedzieć. Jakbym musiała Mu udowodnić, że zrobiłam wystarczająco dużo. Wszystko to była nieprawda.

Tamtego dnia było gorąco i duszno. Chroniłam się przed słońcem pod drewnianą wiatą z dachem pokrytym trawą – gazebo. I obserwowałam ptaki. Tak zwykle spędzałam czas z Jezusem. To był jeden moment między nami, gdy Bóg zrobił mi z Mozambiku dom. Jakby zmienił ustawienia mojego serca. Niezaprzeczalna zmiana. Siedziałam tam, w kraju, do którego Bóg mnie zawołał. Kraju, o którym nic nie wiedziałam. Którego języka nie znałam. W którym byłam od nieco ponad dwóch tygodni i tyle też czasu trwały jedyne znajomości, które tam miałam, w większości z białymi misjonarzami. I to poczucie nie do wyjaśnienia, że jestem w domu. A na myśl o Polsce, że wracam tam tylko na jakiś czas.

Myślałam, że to będą lata. Po powrocie do Polski jej realia już nie były moimi, choć przecież znałam je tak dobrze. Wróciło poczucie niepasowania do miejsca. Tym razem jednak dobrze wiedziałam, gdzie jest to, do którego należę. Na początku 2017 roku zaczęłam modlić się i pościć, żeby jaśniej wiedzieć, co Bóg dobrego dla mnie zaplanował. Wyszłam z tego czasu z Nim z przekonaniem, żeby jechać do szkoły misyjnej Harvest School of Missions do Mozambiku. I jeszcze, żeby przed wyjazdem zrezygnować z pracy w fundacji, bo tam zostanę. Obie rzeczy, o których usłyszałam, były niemożliwe.   

Najpierw policzyłam, ile pieniędzy potrzebuję na wyjazd. Wyszło około 30 tys. złotych. Szkoła, bilety lotnicze, wizy, własne wydatki itd. Na koncie tyle, ile potrzebowałam na życie w danym miesiącu. Potem przyjrzałam się procesowi rekrutacji i napisałam mejla, że chciałabym zostać misjonarzem z Iris Global w Pembie. Pozwólcie, że wyjaśnię. Tę szkołę misyjną w tamtym czasie dwa razy w roku kończyło ok. 250 osób. Moja szkoła była 27. Wiele z tych osób chciało być misjonarzami właśnie w Pembie. A ja napisałam mejla o tym, co powiedział mi Bóg. Odpowiedź była miła. Że muszę najpierw skończyć szkołę. I żeby służyć w Pembie, muszę mieć wyższe wykształcenie w dziedzinie, w której będę służyć. Oraz że otwartych miejsc jest bardzo mało ze względu na restrykcje wizowe.

Rozpoczęłam przygotowania. Mówiłam ludziom, że lecę do Mozambiku i że tam zostanę. Danieli, która była prezesem fundacji, powiedziałam, że odchodzę. Wypowiedziałam umowę na wynajem mieszkania w Łodzi. Wszystko to bez pieniędzy potrzebnych na wyjazd, bez pewności, że będzie jakakolwiek możliwość, żebym została w Pembie, nawet bez decyzji, że zostałam przyjęta do szkoły misyjnej.

Czasem znów czułam się tak, jakbym spadała. Pamiętam momenty, gdy nagle przychodziło uczucie obezwładnienia pośrodku zwykłych czynności. I zaraz za nim panika. Najbardziej bałam się o swoją stabilną reputację, jak ją wówczas nazywałam. Co pomyślą ludzie, kiedy nie stanie się to, o czym im opowiadam. Wtedy za każdym razem skupiałam się na Nim, a On mnie uspokajał. I przekonywał, żeby o tym, co On robi mówić od samego początku. Nawet jeśli jeszcze nic nie widać. Często wtedy Mu powtarzałam, że to nie był mój pomysł. Przypominałam, że to On musi zapłacić za wyjazd i utorować mi drogę. Że ja mogłabym pojechać do tej szkoły za kilka lat, gdy zarobię na nią pieniądze. I że to On wybrał inny czas, na który nie jestem w stanie odpowiedzieć według własnych zasobów. Mówiłam, jakby Bóg nie wiedział. Tak naprawdę do siebie. 

Któregoś razu spędzając czas z Jezusem, zobaczyłam Go, jak siedzi na polu. Jedną nogę miał wyprostowaną, drugą zgiętą. Na kolanie oparł rękę. W ustach trzymał źdźbło trawy. Uśmiechnął się do mnie i powiedział: “To co, lecimy do Mozambiku?”

Płakałam. Wiedziałam, że już wszystko załatwione. Że On mnie tam zabiera. Kilka dni później otrzymałam ponad 16 tys. zł od osoby, której nie powiedziałam nic o moim braku. Później ona wyjaśniła, że Bóg poprosił ją, by wszystkie swoje oszczędności oddała właśnie mi. To zresztą były jej oszczędności na szkołę misyjną, tę samą, do której planowałam swój wyjazd ja. Ale i ją Bóg zaopatrzył. Kilka miesięcy później spotkałyśmy się w Afryce.

Pamiętam, że zaraz gdy przyleciałam do Mozambiku, moje myśli zajęte były obmyślaniem, jak Bóg mógłby spełnić swoją obietnicę i jak ja mogłabym Mu w tym pomóc. On powiedział, że miejsce dla mnie jest gotowe. I żeby tylko z Nim być. Pamiętam też jak na pierwszym wspólnym spotkaniu naszego małego domku (mieszkaliśmy po kilka osób w jednym) podzieliłam się tym jak Bóg powiedział, że tu zostanę. I ciszę z jaką zostało to przyjęte.

Kilka dni później mieliśmy wybierać, gdzie chcemy służyć podczas trwania szkoły. Myślałam o byciu z człowiekiem. O bezpośrednim kochaniu. Kiedy czytałam listę opcji, mój wzrok zatrzymał się na możliwości pomocy w biurze finansowym. Pierwsza reakcja: “o nie! Nie przyleciałam na inny kontynent, bo Bóg mi tak powiedział, żeby teraz spędzać czas w biurze!” Czytałam dalej. Ale serce bez sensu, jak wówczas myślałam, wracało właśnie do finansów. Po kilkunastu minutach poddałam się. Jaki był sens w niesłuchaniu Boga, który przyprowadził mnie aż tutaj?

Dwa razy w tygodniu z jeszcze jedną osobą w pomieszczeniu półtorej metra na dwa, bez klimatyzacji, wiatraków i czasem światła, porządkowałyśmy kilkaset zakurzonych kopert z kilku ostatnich lat. Nie wiem ile razy w tamtym czasie pomyślałam, co ja tutaj robię. Jasne, fajnie, że mogę pomóc. Ale nie tak wyobrażałam sobie kochanie drugiego człowieka w Afryce. “To, że tu jestem, jest bez znaczenia” – myślałam. Aż do momentu, kiedy dyrektor operacyjny Iris Pemba poprosił mnie na rozmowę. Mówił, że słyszał, że chciałabym zostać w Pembie jako misjonarz długoterminowy. Pytał o wykształcenie. Opowiedział, kogo potrzebują w biurze. Dzień wcześniej Bóg dał mi sen o pięknych skórzanych sandałach, które kupiłam, ale po chwili noszenia obtarły mnie. Wiedziałam jednak, że to nic. Skóra się rozchodzi. I tak dzień później ktoś otwiera przede mną tę możliwość, o której Bóg mówił od początku. Zostać w Mozambiku. Znów, nie tak wygodnie, jakbym sobie życzyła. Matematykę zostawiłam za sobą zaraz po studiach, podczas których odkryłam, że bardziej niż liczby interesują mnie ludzie. Ale tak, jak na tamten czas było to możliwe. (Pamiętacie, że trzeba było mieć wykształcenie w dziedzinie, w której się służy? Jestem mgr inż. matematyki.)

Gdy kilka tygodni później wylatywałam z Mozambiku, miałam już bilet z powrotem. Część swoich rzeczy zostawiłam w pokoju, gdzie miałam mieszkać, gdy wrócę. Za nieco ponad miesiąc byłam znowu w Pembie. To był styczeń 2018 roku. Od tamtej pory mieszkam w Mozambiku.

Leave a Reply